"Gdy jest mowa o dodatkach na dzieci, wciąż pojawia się argument, że +rodzice te pieniądze przepiją+, chociaż nikt nie zgłasza takich zastrzeżeń, gdy rozważa się podwyżki dla emerytów czy zasiłki dla bezrobotnych" - skarżyli się, uczestniczący w spotkaniu, przedstawiciele organizacji zrzeszających rodziny. Konsultacje odbyły się podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu na rzecz Polityki i Kultury Prorodzinnej.

Przedstawiciel resortu rodziny przyznał im rację, podkreślając, że rodziny wielodzietne są często w Polsce w wyjątkowo trudnej sytuacji finansowej.

"Polska nędza ma twarz dziecka: 840 tys. dzieci żyje w Polsce poniżej minimum egzystencji, ale właśnie dokładnie program 500+ spowoduje, że ta bieda będzie redukowana. Z naszych wyliczeń wynika, że liczba dzieci w wieku 0-17 lat w ubóstwie relatywnym, czyli gdy dochód gospodarstwa domowego nie przekracza połowy mediany dochodów, spada z 23,7 proc. do 11 proc. Redukujemy biedę dzieci o przeszło połowę" - mówił.

Podkreślił jednak przy tym, że program ma pomagać rodzicom, a nie ich dezaktywizować na rynku pracy. Jako jeden z dylematów przy tworzeniu nowej ustawy wskazał kwestię, czy 500 zł powinno być włączane do wyliczania poziomu dochodu, który upoważnia do pobierania innych świadczeń. Jak mówił, choć wersja projektu przesłana do konsultacji społecznych nie przewiduje wliczania dodatku na dzieci do takiego wyliczenia, to rozwiązanie takie wiąże się z poważnymi niebezpieczeństwami.

"Boję się, że jeżeli ludzie będą wiedzieli, że mogą kumulować świadczenia, będą zachęcani do tego, żeby rezygnować z pracy. Ta zachęta do tego, żeby rezygnować z pracy w wypadku 500 zł na dziecko jest inna niż gdy będzie to kumulacja rzędu 900 zł na dziecko, czyli i świadczenia rodzinne, i świadczenia z pomocy społecznej" - powiedział.

Jak pokazywały uwagi zgłaszane w trakcie spotkania, jednym z podstawowych dylematów związanych z programem jest także to, jak rozróżnić ubogie lub nawet żyjące na skraju nędzy rodziny, zwłaszcza wielodzietne, dla których dodatek będzie prawdziwym wsparciem, od rodzin patologicznych, w których pieniądze zostaną prawdopodobnie zmarnotrawione.

Padały np. propozycje, by wprowadzić obowiązek przechowywania paragonów, które udowadniałyby, że środki przeznaczono na właściwie cele, lub wprowadzenie bonów zamiast wypłaty gotówki.

Marczuk argumentował jednak przeciwko takim rozwiązaniom, przekonując, że doświadczenia innych krajów pokazują ich niską skuteczność.

"W polityce społecznej zawsze jest taki kłopot: dla 1-2 proc. (patologicznych przypadków - PAP) trzeba by stawiać cały system zabezpieczeń, co komplikuje i podraża cały system" - mówił. Uzasadniał, że zabezpieczeniem przeciw marnotrawieniu środków jest przepis stanowiący, że gdy gmina - która wypłaca pieniądze i najlepiej zna sytuację rodzin na swoim terenie - uzna, iż dochodzi do takiej sytuacji, może wypłacić pomoc w formie rzeczowej. Wzmocniona ma być także instytucja asystentów rodzin.

Nadmierne skomplikowanie systemu i powiązane z tym wysokie koszty są też - zdaniem Marczuka - argumentem przeciwko wprowadzeniu górnego progu dochodowego przy wypłacie świadczeń.

"Z naszych wyliczeń wynika, że koszty wprowadzenia takiego rozwiązania np. przy wprowadzeniu 5 tys. zł górnego progu dochodowego mogą +przejeść+ cały zysk z tego tytułu: przy wprowadzeniu 5 tys. próg +oszczędności+ sięgały 81 mln zł, a koszty administracyjne tej operacji - 76 mln zł, bo trzeba by weryfikować wnioski ok. 2,7 mln rodzin" - powiedział. Dodał, że po wprowadzeniu systemu 500+ w obecnej wersji system wspierania rodzin jest już i tak dość skomplikowany, bo przewiduje aż sześć kryteriów dochodowych.

Zapowiedział także - co było też jednym z postulatów zgłaszanych w trakcie spotkania - że po przygotowaniu programu 500+ będzie on poddawany ocenie pod kątem konsolidacji i budowy spójnego systemu polityki demograficznej, "którego w Polsce nie ma".

Jak podkreślał, rząd nie chce czekać z wprowadzeniem programu, gdyż ostatnie roczniki z wyżu demograficznego z lat 80. - gdy rodziło się po 600-700 tys. dzieci rocznie (dla porównania dziś to 375 tys.), które mogą jeszcze mieć dzieci.

Podczas konsultacji Marczuka pytano także, dlaczego projekt nie przewiduje wsparcia na dzieci, które ukończyły 18 lat, a także dlaczego nie przewiduje on powszechnego wsparcia na pierwsze dziecko.

Przedstawiciel resortu rodziny tłumaczył to przede wszystkim kwestiami budżetowymi. Jak mówił, rodzina jest bardzo ważną wartością, ale "jest też kwestia dbałości o finanse publiczne". Podkreślił, że jeśli dziecko, które ukończyło 18 lat, pozostaje na utrzymaniu rodziców, wchodzi do składu rodziny i "obniża" jej dochód, więc łatwiej jej otrzymać wsparcie także na pierwsze dziecko. Dodał też, że dorosłe dzieci, nawet jeśli się uczą, mogą już podjąć jakąś pracę.

"To rodzaj pułapki okresu przejściowego: jak wprowadzamy jakiś system, to ci, którzy wychowali już dzieci, mogą się czuć pokrzywdzeni" - zaznaczył.

Według Marczuka także rozszerzenie programu 500+ na pierwsze dziecko bez kryterium dochodowego byłoby zbytnim obciążeniem dla budżetu, gdyż podrożyłoby go o ok. jedną trzecią.

Jak mówił, w wypadku drugiego dziecka w ogóle zrezygnowano z kryterium dochodowego m.in. dlatego, że "polskim problemem numer jeden, jeśli chodzi o kwestie dzietności, jest to, żeby Polacy decydowali się na drugie dziecko, gdyż 53 proc. polskich rodzin ma tylko jedno dziecko". Powoływał się także na badania, że Polki chciałyby mieć znacznie więcej dzieci niż faktycznie rodzą, a główną przyczyną rezygnacji z dziecka są właśnie kwestie materialne.