Przedstawiciele mieszkańców nagminnie zatrudniają się w spółkach lub urzędach. To prowadzi do finansowego uzależnienia od szefów gmin i może łatwo wywołać konflikt interesów.
Blisko trzy czwarte radnych warszawskiego Śródmieścia z PO pracuje na stanowiskach opłacanych z publicznych pieniędzy – zwraca uwagę stowarzyszenie Miasto Jest Nasze. Na 13 radnych z Platformy Obywatelskiej 9 dorabia do pensji w jednostkach publicznych – urzędach, ministerstwach, spółkach miejskich lub fundacjach żyjących z państwowych dotacji. Stowarzyszenie wyliczyło, że tylko w 2013 r. za pracę na tych stanowiskach dostali dodatkowo ponad 833 tys. zł. I podaje przykłady: radna Agnieszka Grudziąż w Mazowieckim Urzędzie Wojewódzkim uzyskała roczne dochody na poziomie ok. 40 tys. zł. Z kolei radny Hubert Aszyk, pracując jednocześnie w spółce Gminna Gospodarka Komunalna Ochota w Warszawie, której jedynym udziałowcem jest miasto, zarobił w 2013 r. dodatkowo 72 825 zł.
Nie tylko Warszawa
Przykłady dorabiających radnych można mnożyć. Przykładowo wiceprzewodniczący rady miasta Krakowa Dominik Jaśkowiec (PO) w oświadczeniu majątkowym wykazał dodatkowy roczny zarobek w postaci ponad 50 tys. zł brutto z tytułu umowy o pracę w Małopolskim Centrum Doskonalenia Nauczycieli, które podlega Zarządowi Województwa Małopolskiego. Z kolei kołobrzeski radny powiatowy Krzysztof Zadka (PiS) za pracę w miejskiej bibliotece zarobił ponad 32 tys. zł (jak wynika z oświadczenia). Bliskie są także powiązania radnych z partyjną centralą. Kaliski radny Dariusz Witoń zatrudniony jest także w biurze poselskim posła SLD Leszka Aleksandrzaka, za co wykazał w oświadczeniu majątkowym dochody w wysokości niemal 21,5 tys. zł.
Zjawisko ma powszechny charakter. Jak wynika z badań przeprowadzonych w ubiegłym roku przez Fundację Batorego (analizie poddano 8786 oświadczeń z 475 samorządów wszystkich szczebli), aż 36 proc. przebadanych radnych wszystkich szczebli podejmuje różnego rodzaju aktywność zarobkową w sferze publicznej – od pełnoetatowego zatrudnienia po umowy o dzieło czy zlecenia (dotyczy to 30 proc. radnych gminnych, 57 proc. radnych powiatowych i 55 proc. radnych wojewódzkich). To oznacza, że ponad jedna trzecia z nich dorabia np. w jednostkach podległych organowi wykonawczemu samorządu, np. w szkołach, szpitalach, ośrodkach pomocy społecznej czy instytucjach finansowanych ze środków publicznych.
Oczywiście radni mają prawo obejmować stanowiska np. w spółkach miejskich. Ale takie zjawiska budzą niekiedy podejrzenia w lokalnych społecznościach, a także obawy ekspertów. – Wielu radnych pracuje też jako urzędnicy, zwłaszcza na poziomie powiatów i dużych miast. I to jest jeszcze bardziej ryzykowny przypadek niż praca w spółkach, bo łatwiej prowadzi to do konfliktu interesów – uważa dr Grzegorz Makowski z Fundacji Batorego. Jest współautorem analizy „Samorządowe unie personalne”, w której przeanalizowano role społeczno-zawodowe radnych. – Wyobraźmy sobie, że ktoś jest radnym w gminie i jednocześnie urzędnikiem w starostwie powiatowym. Jako radny gminny powinien walczyć o to, by np. powstała droga lokalna przechodząca w powiatową, ale jako urzędnik starostwa może blokować inicjatywę, bo powiat może nie chcieć wchodzić w taką inwestycję – wskazuje.
Wiele wątpliwości
Zastrzeżenia wobec dodatkowej aktywności radnych mają nawet niektórzy... radni. – Naganne jest pracowanie radnego w miejskiej jednostce organizacyjnej. Powinien sprawować funkcję kontrolną wobec takich podmiotów, zwłaszcza gdy bierze udział w ustalaniu budżetów jednostek podległych – uważa Jarosław Krajewski, przewodniczący klubu PiS w radzie Warszawy. Po chwili jednak dodaje: – Co innego, jeżeli radny wcześniej pracował w takiej jednostce i dopiero potem uzyskał mandat. W drugą stronę, tzn. gdy radny obejmuje jakieś stanowisko już po uzyskaniu mandatu, wygląda to o wiele gorzej.
Nic ma się więc co dziwić opiniom, że funkcja radnego powinna być inaczej umocowana niż obecnie – tak aby osoby z mandatem nie szukały zajęć po godzinach. Zdaniem Agaty Dąmbskiej z Forum Od-nowa drogą do tego jest profesjonalizacja funkcji radnych.
– Mając aż 47 tys. radnych w Polsce, trudno się spodziewać, by wszyscy byli kompetentni. Powinni dostać wyższe diety, a ich funkcja niech będzie traktowana jak normalna praca. Powinni w większym stopniu zarządzać wspólnotą i wejść w skład władzy wykonawczej – twierdzi.
Ale zdaniem Grzegorza Makowskiego nie jest to realny scenariusz w obecnych warunkach. – Raczej nie stać nas na ustanowienie na tyle wysokich wynagrodzeń dla radnych, by byli skłonni nie podejmować się innych zajęć – uważa.
Agata Dąmbska przekonuje, że to wcale nie jest utopijna perspektywa. – Jeśli zmniejszymy liczbę radnych o połowę, podwyższenie diet nie powinno kosztować aż tak dużo. Mniej radnych, ale lepiej zarabiających, zagwarantuje większą transparentność ich działania i wymusi solidne wykonywanie obowiązków. Taki model sprawdza się w krajach skandynawskich i anglosaskich. Nowy Jork ma kilkunastu radnych, a Warszawa – ok. 480, gdy uwzględnimy rady dzielnic – wskazuje Dąmbska.
Możliwe jest też mniej radykalne posunięcie. – Uważam, że obecne ograniczenia dla radnych dotyczące możliwości prowadzenia przez nich działalności gospodarczej są dość restrykcyjne. Należy iść w kierunku transparentności i wypracowywania pewnych standardów i dobrych praktyk, najlepiej przy współudziale organizacji pozarządowych – uważa dr Makowski.
Z kolei zdaniem Rafała Chwedoruka, politologa z Uniwersytetu Warszawskiego, profesjonalizacja radnych mogłaby prowadzić do ich alienacji od obywateli i ich problemów. W jego opinii należy zwiększyć wpływ rady na proces powoływania i odwoływania wójtów, burmistrzów i prezydentów miast oraz zwiększyć kontrolę mieszkańców nad wszystkimi organami samorządu.
Radny Jarosław Krajewski przekonuje, że profesjonalizacja radnych to naturalny proces, który już widać. – Mieszkańcy są coraz bardziej wymagający. W radach będzie coraz mniej osób z przypadku – przekonuje.