Zmiany w prawie pracy ukierunkowane na obniżenie czasu pracy (m.in. redukcja normy tygodniowej, wprowadzenie pięciodniowego tygodnia pracy itd.) i zaostrzająca się konkurencja cenowa na rynku dóbr i usług zaowocowała poszukiwaniem przez niektórych pracodawców rozwiązań, które ograniczałyby skutki tego trendu. W szczególności ograniczających generowanie drogich dla firm godzin nadliczbowych oraz ryzyk dla kadry menedżerskiej, wynikających z naruszania przepisów o czasie pracy. Jednym z efektów tego trendu jest wzrost szarej strefy rynku pracy, w której wykonywanie pracy poza normalnymi godzinami ma miejsce, tyle że w ramach tak wymyślnych konstrukcji prawnych, że nawet sami ich twórcy zaczynają w tym się gubić. I nie chodzi tu o prymitywne metody polegające na nieewidencjonowaniu pracy nadliczbowej i rozliczanie się z pracownikami pod stołem czy też płacenie im premii i nagród za szczególne osiągnięcia. Dzisiaj sądy pracy nie mają na ogół problemów ze zdiagnozowaniem takich metod obchodzenia przepisów o pracy w godzinach nadliczbowych. Skłania to z kolei niektórych pracodawców do stosowania innych racjonalizatorskich pomysłów. Jednym z takich rozwiązań bywa stosowanie dwóch lub więcej umów o pracę, zawieranych przez pracownika z dwoma różnymi pracodawcami. I nie byłoby w tym nic szczególnego, w końcu mamy zasadę wolności pracy. Pracownik może się zatrudniać u tylu pracodawców, u ilu chce, gdyby w obu umowach nie chodziło dokładnie o tę samą pracę, wykonywaną pod kierownictwem i na rzecz tego samego podmiotu, tj. jednego z pracodawców.
Takie sytuacje Sąd Najwyższy analizował wielokrotnie. W wyroku z 3 czerwca 2008 r., sygn. akt I PK 311/07 (OSNP 2009/19-20/258), przyjął możliwość uznania obowiązków rzekomo wykonywanych na rzecz dwóch podmiotów jako obowiązków realizowanych w ramach jednego stosunku pracy. Podobne oceny zostały wyrażone w uzasadnieniu wyroku z 11 grudnia 2014 r., sygn. akt I PK 118/14, i w wyroku z 5 listopada 2013 r., sygn. akt II PK 50/13 (OSNP 2014/9/129).
I nie zmienia tej oceny okoliczność, że obowiązek wypłaty wynagrodzenia i ponoszenia innych kosztów związanych z zatrudnieniem został rozłożony na dwa podmioty. Konstrukcja dwóch umów o pracę, względnie umowy o pracę i umowy cywilnoprawnej - zawieranych z dwoma różnymi podmiotami (niekoniecznie osobowo czy kapitałowo powiązanymi), gdy przedmiotem obu umów jest taka sama praca, zlecana przy jednakowej organizacji pracy, pod nadzorem tego samego przełożonego, wykonywana na rzecz tego samego podmiotu - jest nie do obrony. Ale dopiero przed sądem, co ma miejsce niezwykle rzadko i występuje dopiero wtedy, gdy dochodzi do konfliktu i pracownik (na ogół już były pracownik) domaga się wypłaty wynagrodzenia za pracę w godzinach nadliczbowych. Pracodawca broni się, że u niego pracownik nie przekraczał obowiązujących norm, drugi pracodawca tłumaczy, że u niego też nie przekraczał żadnych norm. Sąd najczęściej ma odmienny pogląd.
W jednej z firm tak właśnie organizowano pracę w wolne soboty i niedziele. Inny pracodawca zatrudniał pracowników na te dni w ramach weekendowego systemu czasu pracy. Pracownicy robili dokładnie to, co w tygodniu roboczym, w tym samym miejscu, pod tym samym kierownictwem. U obu pracodawców wszystko w papierach się zgadzało, jednak sąd pracy nie podzielił takiej opinii.
Diagnozowanie stosowania takich rozwiązań i wystawianie odpowiedzialnym za nie rachunków do zapłacenia (czy to pod postacią wynagrodzeń, odszkodowań, zadośćuczynień czy grzywien) może doprowadzić albo do zaniechania ich stosowania, albo wymyślania innych nowatorskich konstrukcji. Innym rozwiązaniem byłoby pokuszenie się wreszcie o prawdziwą, dogłębną analizę przepisów o czasie pracy, przyczynach ich naruszania i wyciągnięcie wniosków, które choć w części ograniczyłyby ciągle świetnie się trzymającą szarą strefę rynku pracy. Szarą, a nie czarną, bo chodzi o pracowników zatrudnionych legalnie, na podstawie pisemnych umów o pracę, ubezpieczonych, dla których prowadzi się wszelkie wymagane prawem ewidencje (nie wyłączając oczywiście ewidencji czasu pracy) - tyle że cechą wspólną tych dokumentów jest to, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością.