Piotr Sokołowski socjolog, publicysta / Dziennik Gazeta Prawna
Być może jestem uprzedzony do lekarzy, jak chyba każdy, kto regularnie czyta gazety. Z całego kraju napływają informacje o powszechnej znieczulicy, bezwarunkowej solidarności zawodowej, przypominającej mafię czy po prostu zwykłej chciwości. Ktoś mógłby powiedzieć, że są to odosobnione przypadki, które wytwarzają fałszywy obraz tego środowiska, jednak reakcje innych lekarzy, władz szpitala czy liderów ich organizacji już odosobnione nie są. Cokolwiek by się działo, lekarze są niewinni, winne są zawsze minister i media. Do tego jak nikt inny potrafią oni coś, co jest ich wadą, przekształcić w zaletę.
Doskonale obrazuje to przykład lekarza, który nie operował, bo spał na dyżurze. Dla normalnego człowieka spanie w pracy – do tego sytuacja, gdy podwładny boi się daną osobę obudzić (co wskazuje na to, że dostał zakaz) – jest skandaliczne. Oczywiście, że zdarza się to również w innych branżach, ale przyłapany na tym nie robi z takiego zdarzenia objawu swojej cnoty, tak jak pewien ordynator. Otóż potrafił on bezczelnie stwierdzić, że to dlatego, że od kilkudziesięciu godzin pełni dyżur, czyli w domyśle – jest pracowity i zaradny, a to w III RP podstawowe cnoty. Lekarzowi temu chyba nawet przez myśl nie przejdzie, że pogrąża się jeszcze bardziej, a jego zachowanie jest przejawem chciwości i kompletnego braku szacunku dla życia i zdrowia pacjentów, bo żaden człowiek nie jest w stanie dobrze pracować przez kilkadziesiąt godzin, szczególnie gdy każdy błąd może kogoś kosztować życie. Sprawca skandalicznego zaniedbania, przez które ktoś stracił zdrowie, buńczucznie potrafi się przedstawiać jako ofiara tej sytuacji, bo przecież on tyle pracuje. Rozumiem, że dom sam się nie zbuduje, a samochód sam się nie kupi, a to najlepsze metody na zdobycie szacunku w tym środowisku, ale poza tzw. przymusem społecznym nikt danemu lekarzowi nie każe brać po kilka dyżurów z rzędu, a przyłapany na tym powinien chociaż okazać skruchę, a nie przedstawiać się jako ofiara. Czy naprawdę jest wielki problem w przyjmowaniu większej liczby osób na studia medyczne? Moim zdaniem nie, chociaż organizacje lekarskie znajdą pewnie sto argumentów na to, że obniży to, o zgrozo, jakość leczenia, podobnie jak to miało miejsce w dyskusji o otwarciu zawodu prawnika. Przypomina mi się też przykład pewnego doktora, który jako jedyny w szpitalu nie brał łapówek, za co spotkało go niezrozumienie i wręcz ostracyzm środowiska. Przykłady można by mnożyć i mam nieodparte wrażenie, że wcale nie są one odosobnione, o czym świadczy zajadła obrona lekarzy, którzy wpadli, przez własne środowisko.
Jest coś dziwnego z zawodami, które uznane są w naszym kraju za prestiżowe. Przyciągają one ludzi, którzy właśnie dla prestiżu dany zawód wybierają, pacjenci są tylko nikomu niepotrzebnym dodatkiem. Chyba mało kto odmówi mi racji, gdy stwierdzę, że trudno znaleźć dobrego lekarza, który rzeczywiście szanuje swojego pacjenta, a zawód wykonuje z powołania, a nie z żądzy wcześniej wspomnianego prestiżu społecznego czy pieniędzy.
Czy lekarz więc powinien być jak doktor Judym, ktoś zapyta? Odpowiem, że jeśli chociaż w 30 procentach taki będzie, to już wielki sukces. Na pewno nie powinien być jak biznesmen, którego interesują jedynie dwie kategorie, zysk i strata, a tacy właśnie są lekarze z Porozumienia Zielonogórskiego. Ich jedynymi żądaniami są większe zyski i mniejsza odpowiedzialność, czyli większy komfort pracy. W ich postulatach nie ma słowa o dobru pacjenta. Należy pamiętać, że nie są to górnicy, którzy po pierwsze bronią swoich miejsc pracy, a poza tym na ich strajkach cierpią jedynie czyjeś finanse. Ten zawód jest szczególny i jest obarczony szczególną odpowiedzialnością, dlatego nieporozumieniem jest podchodzenie do niego tak jak do każdego innego. Przyczyna jest prosta, chodzi o zdrowie i życie, czyli jedne z najcenniejszych wartości. Ktoś tu zdaje się o tym zapominać albo kogoś to w ogóle nie obchodzi, że to nie jest biznes jak każdy inny.
Ktoś zapyta, co w tym złego, czy lekarz nie może zarabiać? Niech zada to pytanie po wizycie u takiego lekarza. O ile nie ma nic złego w tym, że lekarz zarabia, o tyle zdecydowanie jest coś złego w tym, że kieruje się zyskiem, a nie interesem pacjentów. I chyba tego tłumaczyć nie trzeba, bo społeczeństwo powołało ten zawód nie po to, aby jego przedstawiciele budowali sobie domy i kupowali samochody, lecz po to, aby leczyli i dopiero w zamian za to lekarze mogą otrzymać wynagrodzenie. To chyba proste i nie może być tak, że co roku tysiące pacjentów zostają bez opieki medycznej na skutek zaplanowanego szantażu pewnej grupy zawodowej. Nawet jeśli miałoby się rację, to takie rzeczy załatwia się inaczej, bez szkody dla pacjentów.
Mamy bardzo dziwną sytuację, służba zdrowia jest jednym z najgorzej działających w Polsce sektorów. Powiedzą to sami jej przedstawiciele, jednak nigdy nie wpadną na to, że to sami lekarze, czyli osoby służbę zdrowia tworzące, odpowiadają za tę sytuację. Ciągle słyszymy jedynie o tym, że za wszystko odpowiada rzekome niedofinansowanie. Obawiam się, że ministerstwo odpowiada za zaistniałą sytuację, czyli to, że szpitale to wciąż PRL-owskie skanseny jedynie w ograniczonym zakresie. Za całą resztę winę ponoszą sami lekarze, a przede wszystkim ich mentalność. To właśnie ta mentalność każe im ignorować pacjentów, traktując ich jak piąte koło u wozu swojego biznesu. Takie podejście do wykonywanego zawodu znamy chociażby z komedii Barei. Charakteryzowało ono cały PRL, jednak w tym przypadku jest szczególnie nieśpieszne, bo tu chodzi o zdrowie i życie. Doskonale obrazuje to pewna anegdota, gdy mój znajomy wykłócał się o coś u ordynatora oddziału i usłyszał znamienne zdanie: „Pan przecenia swoją rolę w tym szpitalu”, na co odpowiedział mu, gorzko się śmiejąc: „Jak to przeceniam? To chyba pan nie docenia mojej roli w tym szpitalu. Jestem tu pacjentem, proszę pana, pacjent w szpitalu jest czy raczej powinien być najważniejszy”. Wydaje się, że zbyt wielu lekarzy uznałoby te słowa za nie lada bezczelność, bo wciąż uznają oni pacjentów za sam dół hierarchii firmy, jaką jest szpital.