Hipochondryk. Histeryk. Pacjent problemowy. Wszystko go boli. Nie może spać. Ma problemy z chodzeniem. Z widzeniem i kojarzeniem. Najpierw ląduje na oddziale zakaźnym, potem w psychiatryku. Wreszcie na rencie, bo diagnozują u niego SM albo alzheimera. A to pacjent z boreliozą, która przeszła do postaci rozsianej przewlekłej. Ofiara systemu. Medycznego.
Oto jeden z bohaterów naszej opowieści: krętek, zwany z łacińska Borrelia burgdorferi (bo to on jest zwykle odpowiedzialny za cierpienia ludzi z naszej strefy geograficznej). Bardzo inteligentna, cwana bakteria, nie bez powodu nazywana wielkim imitatorem. Gdyby przyrównać ją do człowieka, przybrałaby postać niebezpiecznego przestępcy, cichego dusiciela, który – aby dopaść ofiarę – wciela się w wiele postaci, kłamie, a kiedy go dopadniemy, udaje bezbronnego, aby za chwilę tym brutalniej zaatakować. Jest bezwzględna i podstępna, więc nazbyt często umyka policyjnym, to jest medycznym, statystykom. Co gorsza, przez funkcjonariuszy medycyny jest zwykle niedoceniana. A jej działanie zatacza coraz szersze kręgi. Nie budzi takiej grozy jak wirus eboli czy choćby oswojony już HIV, jest traktowana z większym pobłażaniem niż stara, dobra gruźlica. Niesłusznie. Bo sieje równie duże, jeśli nie większe spustoszenie. Zwłaszcza że ma do pomocy w swojej zbrodni legiony paskudnych pajęczaków zasiedlających nasze lasy, pola i łąki. Parki i cmentarze. Nieużytki i przydomowe ogródki. Kleszcze. Są wszędzie. To obcy, z którymi nie nauczyliśmy się walczyć – niczym w horrorze klasy C.
Ale to nie film, tylko przerażająca rzeczywistość. I dobrze by było się z nią zmierzyć.
Statystyka, z której niewiele wynika
Kiedy popatrzeć na mapy epidemiologiczne, można dostrzec, że zachorowalność na boreliozę w naszym kraju przyspieszyła. Jeśli w 2006 r. oscylowała na poziomie 15 zachorowań na 100 tys. mieszkańców, to w 2013 r. przekroczyła wskaźnik 33 (przy czym na Podlasiu jest on większy niż 100, a w Wielkopolsce wynosi tylko 7). To i tak niewiele, gdyż w krajach naszych sąsiadów, z podobnym ekosystemem, notuje się znacznie więcej przypadków. Na przykład w Estonii i na Litwie zachorowalność na boreliozę przekracza 100 przypadków na 100 tys. mieszkańców, a w Słowenii nawet 150.
W dodatku osoby, w kraju i za granicą, które zajmują się profilaktyką i terapią tej choroby, ostrzegają: to wszystko dane mocno niedoszacowane. Specjaliści z amerykańskiego CDC (Centers for Disease Control and Prevention, odpowiednik naszego sanepidu) uważają, że nawet 10-krotnie. Niektórzy nasi specjaliści twierdzą, że w polskich warunkach wskaźnik zapadalności należałoby przemnożyć razy pięć. Choćby (ale nie tylko) z powodu nieszczelności systemu raportowania. Wszyscy zaś twierdzą, że borelioza powinna być traktowana jako równie niebezpieczna i zagrażająca zdrowiu publicznemu co HIV czy gruźlica. – Ostrożnie szacując, realna liczba zachorowań w Polsce prawdopodobnie przekracza 50 tys. nowych przypadków rocznie – uważa Rafał Reinfuss, wiceprezes Stowarzyszenia Chorych na Boreliozę, które działa od 2006 r. Tworzą je ludzie, którzy sami chorowali lub borykali się z tą dolegliwością u bliskich osób. To niełatwe. Problemy są przynajmniej dwa, te zasadnicze: kłopoty z diagnostyką i nieskuteczna terapia. Do tego kilka mniejszych, ale także dolegliwych.
Dr Kozak choruje i przegląda na oczy
Dr n. med. Marek Kozak jest lekarzem anestezjologiem, wiceordynatorem Oddziału Anestezjologii i Intensywnej Terapii Szpitala Bonifratrów w Katowicach. I jednym z nielicznych jeszcze w Polsce lekarzem od leczenia boreliozy niestandardową metodą ILADS. Jego zainteresowanie tym schorzeniem zaczęło się kilka lat temu od pogryzienia przez kleszcze. – Pamiętam trzy, które mnie ucięły – opowiada. Z tym że wielu chorych w ogóle nie zanotowało takiego incydentu w swoim życiu: nie zauważyli, a może zapomnieli. On miał to szczęście, że jest lekarzem i zanotował. W dodatku miał jeden z koronnych objawów boreliozy, czyli rumień wędrujący – owalne zaczerwienienie na skórze, które może wystąpić w całkiem innym miejscu niż tym ugryzionym przez kleszcza. U połowy zakażonych nie występuje w ogóle. – Dwa razy miałem rumień, dwa razy, na wszelki wypadek, leczyłem się metodą standardową stosowaną w naszej służbie zdrowia – wspomina. Standard polega na przyjmowaniu przez 3–4 tygodnie antybiotyku, on brał 100-miligramowe dawki doksycykliny. Przyjmuje się, że taka kuracja jest zupełnie wystarczająca, gdyż skutecznie eliminuje bakterię z organizmu. Tyle że on się czuł coraz gorzej. Wymienia: miał zawroty głowy, zaburzenia widzenia i słuchu, bóle mięśni i kręgosłupa, drętwienie kończyn. Tak przez pięć lat – nieskuteczne szukanie przyczyn dolegliwości, nieskuteczne kuracje. On przynajmniej nie miał kłopotów, jakie mają inni chorzy – żeby w ogóle uzyskać konsultację medyczną, jakąś pomoc. Sam też szukał, choćby w światowej literaturze medycznej. – Dopiero po pięciu latach, za pomocą bardziej zaawansowanych testów niż te powszechnie stosowane, doczekałem się właściwej diagnozy i zdecydowałem na terapię metodą ILADS – mówi. Polega ona na długotrwałym – w jego przypadku rocznym – przyjmowaniu koktajlu różnych antybiotyków, z których każdy działa na inne tkanki organizmu i jest skuteczny wobec różnych form bakterii. – Często bywa, że chora jest cała rodzina. Choćby z tego powodu, że jak mają psa, chodzą z nim w te same miejsca, gdzie roi się od kleszczy – tłumaczy. Teraz jest wyleczony i sam leczy.
Rafał Reinfuss, wiceprezes SCHNB, opowiada swoją historię: w 2009 r. czuł się źle. Gorączka, dreszcze – wydawało się, że infekcja wirusowa, pewnie grypa. Tak się to zwykle zaczyna i zwykle ludzie – także on – lekceważą objawy. Aspiryna, herbata z cytryną i przechodzi. O tym, że „grypę” poprzedziło ugryzienie przez kleszcza, przypomniał sobie poniewczasie. Był wysportowanym człowiekiem, dużo czasu spędzał na łonie natury. A tam kleszcze żyją i gryzą. Jego jeszcze ukąsiły dwa następne. I choroba przeszła w stan przewlekły, z neurologicznymi objawami. Reinfuss, politolog z wykształcenia, jest menedżerem w branży hotelarskiej. Nadszedł moment, że nie był w stanie pracować. Bóle głowy, sztywnienie karku, porażenie kończyn. Ale to nie wszystko: do cierpienia fizycznego doszły zaburzenia poznawcze i luki w pamięci. – Zapominałem ludzi i ich nazwiska. Nie pamiętałem, co robiłem przed momentem. Czy wypełniłem papiery, czy nie. Czy policzyłem pieniądze. Pisząc, przestawiałem cyfry i litery. Ciągle łapałem się na tym, że nie wiem, bo nie pamiętam. Nie byłem w stanie przeczytać krótkiego e-maila. Mówiąc, bełkotałem. Gubiłem słowa i wątek. – wspomina. Mówi, że czuł się jak zombie. Nie miał sił, wciąż był zmęczony, choć wypoczywał. Miał zaburzenia snu. Kłopoty jelitowe. Objawy trudne do przyporządkowania jednej chorobie.
Lekarz rodzinny rozpoznał u niego boreliozę, ale przyznał, że nie ma pojęcia, jak ją leczyć. Dał więc skierowanie do poradni zakaźnej. Tam odbyła się rozmowa. – Miał pan kleszcza? – Miałem. – A rumień? – Nie. – Hm, sytuacja jest niejasna, ale przepiszemy leczenie podstawowe. Trzy tygodnie antybiotyku. – A ja czułem się coraz gorzej – mówi Reinfuss. I dodaje, że na szczęście, szukając pomocy, trafił na stowarzyszenie i tam na podstawie doświadczeń innych pacjentów znalazł dla siebie pomoc. Dziś jest wyleczony i pomaga innym. Jak zapewnia, jego przypadek to nie jest najgorsze, co się może przydarzyć człowiekowi z Borrelia burgdorferi. – Znany jest mi przypadek kobiety, która chorowała przez dwadzieścia lat, ale lekarze nie byli w stanie postawić właściwej diagnozy i dostosować terapii – opowiada. U niej krętek zaatakował mięsień sercowy, co samo w sobie powinno być sygnałem, że w grę może wchodzić właśnie zakażenie tą bakterią. Jednak błąkała się od specjalisty do specjalisty, leżała na wielu szpitalnych oddziałach, wszystko bez efektów. – Zabrakło wiedzy, szerokiego spojrzenia, otwartości na najnowsze zdobycze nauki – podsumowuje.
Co mówią akademicy
Oficjalne obowiązujące w Polsce wytyczne dotyczące boreliozy mówią: można się nią zakazić wyłącznie na skutek pokąsania przez kleszcza, który musi przebywać w ciele przynajmniej 24 godziny. Jedynym charakterystycznym objawem jest rumień. Pozostałe mogą przypominać inne choroby. Najpierw grypopodobne, po paru miesiącach, a nawet latach, mogą wystąpić inne. Najczęściej – zapalenie stawów, zwłaszcza dużych (barkowych, kolanowych, łokciowych). Czasem pojawiają się objawy ze strony układu nerwowego, jak np. zapalenie opon mózgowych czy porażenie nerwu twarzowego. Bywa, że borelioza manifestuje się zapaleniem mięśnia sercowego albo występuje w postaci skórnej (guzki). W późnej boreliozie występują różnego rodzaju neuropatie. Jednak w każdej z tych postaci kilkutygodniowe leczenie antybiotykiem jest wystarczające. Jeśli objawy nie ustępują, mamy do czynienia z zespołem poboreliozowym, nieodwracalnymi zmianami, które należy leczyć objawowo. Lekarze, którzy stosują inne metody, czyli długotrwałe leczenie koktajlami antybiotyków, to szarlatani. Mogą doprowadzić do wyjałowienia i wyniszczenia organizmu. Zbijają kasę na naiwnych, chorych ludziach i zasługują na kryminał. Koniec.
Co ciekawe, specjaliści tego głównego nurtu medycznego, i to mimo wielu wysłanych e-maili i telefonów, nie chcieli rozmawiać na ten temat. Wiedzę o tej chorobie czerpałam więc głównie z literatury medycznej oraz z rozmów z pacjentami i lekarzami, którzy wyłamują się z głównego nurtu. Co nie znaczy, że inne metody lecznicze są zabronione. Kiedy zapytałam o standardy leczenia boreliozy, resort zdrowia ustami rzecznika Krzysztofa Bąka odpowiedział m.in., że znają postulaty zgłaszane przez SCHNB dotyczące poprawy standardów diagnozowania i leczenia boreliozy w Polsce. Ale zasadą w medycynie jest, aby standardy opracowywały towarzystwa naukowe, ale te jednak pełnią tylko rolę pomocniczą. – Lekarz ma obowiązek wykonywać zawód zgodnie ze wskazaniami aktualnej wiedzy medycznej, dostępnymi mu metodami i środkami zapobiegania, rozpoznawania i leczenia chorób, zgodnie z zasadami etyki zawodowej oraz z należytą starannością – cytuje Bąk ustawę o zawodzie lekarza.
Nieco historii
Borelioza jest chorobą stosunkowo nową. W tym sensie, że jako jednostka chorobowa została opisana dopiero w 1975 r., a siedem lat później Willy Burgdorfer, amerykański naukowiec wykształcony w Szwajcarii, wyizolował i opisał czynnik patogenny, czyli krętki boreliozy, na jego cześć nazwane Borrelia burgdorferi.
Jej współczesna kariera zaczęła się w miejscowości Lyme w Connecticut w USA, gdzie zauważono, iż bardzo dużo dzieci cierpi na zapalenie stawów. Powołano rządową grupę badawczą, która miała ocenić przyczyny i metody zwalczania tego schorzenia. Na jej czele stanął reumatolog Allan Steere, który opisał je jako słabo zakaźne z podtekstem reumatologicznym. I tak już zostało. Początkowo zresztą wydawało się, iż jest to lokalny problem tego stanu, ale jego warunki naturalne – umiarkowany klimat z dość łagodną zimą i ciepłym oraz wilgotnym latem, mnóstwo lasów – sprzyjające wegetacji kleszczy przenoszących bakterię tej choroby – nie są jedyne na ziemi. – Aby być ścisłym, to krętki boreliozy znaleziono w zamrożonym ciele łowcy sprzed jakichś 6 tys. lat znalezionym w austriackim Tyrolu – śmieje się dr Kozak.
Można więc założyć, że Borrelia burgdorferi przywędrowała raczej z Europy do USA, co zresztą w niczym nie zmienia stanu rzeczy. Bardziej istotne jest to, że kierowana przez wspomnianego reumatologa komisja nakreśliła zalecenia dotyczące leczenia tej choroby, które – choć od tego momentu minęło już niemal 40 lat, co w medycynie równa się kilku wiekom – w niektórych krajach, także u nas, zostały niezmienione do dziś. Wszędzie tam powstają stowarzyszenia chorych, a także organizacje lekarzy, które przeciwstawiają się skostnieniu w podejściu klinicznym nieprzystającym ich zdaniem do odkryć współczesnej medycyny. W USA jest to organizacja ILADS (Międzynarodowe Towarzystwo Boreliozy i Chorób Współistniejących), która opracowała długoterminową terapię tego schorzenia – według różnych szacunków stosuje ją 20 do 40 proc. lekarzy w Stanach. ILADS pozostaje w konflikcie z IDSA – organizacją skupiającą amerykańskich lekarzy zakaźnych. I ten konflikt: specjaliści od chorób zakaźnych kontra reszta specjalistów hołdujących innym, mniej konserwatywnym metodom przenosi się na inne kraje. W Polsce lekarze stosujący metodę ILADS nie mają jeszcze swojej organizacji. Jak mówi dr Marek Kozak, pewnie dlatego, że jesteśmy narodem anarchistów. I jeśli lekarz jest przekonany co do skutków swojej metody, po prostu robi, co robi. Więc konflikt nie wychodzi na ulice. Jednak w innych krajach, np. we Francji, spór o skuteczność terapii oraz jej refundowanie przybiera nieraz ekstremalne formy. Choćby demonstracje pacjentów przed tamtejszym resortem zdrowia, a niektórzy mają jeszcze siłę, aby rzucać kamieniami.
Uczone teorie są zwykle interesujące tylko dla specjalistów oraz osób będących w kleszczach choroby. Innych czytelników nic nie porusza bardziej niż świadectwa pacjentów. Można je znaleźć choćby na forach internetowych. Skontaktowałam się z kilkoma osobami cierpiącymi na to schorzenie, wysłuchałam ich historii – choroby i walki o powrót do zdrowia. Można w nich znaleźć wiele punktów wspólnych: trudność z postawieniem właściwej diagnozy, nieskuteczna, standardowa terapia, poczucie bezradności i wykluczenia. Poczucie, że jest się odrzuconym. Sebastian Nikiel z Krakowa (http://s-nikiel-mojegory.pl/), zapalony sportowiec, w odpowiedzi na mój e-mail odpisał: „Witam serdecznie. Zakładam, że pewnie już nieco zapoznała się Pani z moją historią, więc zapewne już Pani wie, iż podstawowym obciążeniem generowanym u mnie przez boreliozę, jej postać neurologiczną (neuroborelioza), to nadwrażliwość sensoryczna. W tym przypadku hipernadwrażliwość na bodźce dźwiękowe i słuchowe” – pisze i tłumaczy, że właśnie z tego powodu wolałby kontaktować się ze mną drogą elektroniczną, a nie przez telefon. I dalej: „Jedną z podstawowych cech tej choroby jest jej cykliczność, dzieląca się na okres zaostrzenia i ataku oraz częściowego wycofania. (...) Okresy ataku trwają średnio od 4 do 6 tygodni, poprawy od 7 do 21 dni, aktualnie jestem pośrodku...”.
Rafał Reinfuss opowiada, że dramat chorych to nie tylko fizyczne cierpienie, ale także, a może przede wszystkim fakt, że deprecjonuje się ich dolegliwości. Zwłaszcza jeśli przybierają postać neurologiczną. Często są odsyłani do psychiatry, co zresztą nie jest takim złym rozwiązaniem. – Dobry psychiatra w takiej sytuacji częściej niż zakaźnik stawia poprawną diagnozę, bo widzi, że objawy nie są psychogenne. Inni często dają się zwieść pozorom – mówi. Bo co to za choroba, której objawy narastają, aby się wycofać. Albo omamy – znaczy wariat. Kolejna opcja to błędne rozpoznanie rozsianej neurologicznej postaci boreliozy jako stwardnienia rozsianego (SM), Parkinsona lub Alzheimera. Sprzyja temu nie tylko doktryna (trzy tygodnie antybiotyku załatwiają sprawę), ale także wyceny. Leczenie SM na oddziale jest wyżej – niemal dwukrotnie – punktowane niż leczenie boreliozy, stąd zrozumiały nacisk lekarzy, aby diagnozować tę właśnie, a nie inną chorobę.
Jak badać i jak leczyć
Krętek – w każdej swojej odmianie – to bardzo inteligentna bakteria, którą część badaczy jest skłonna przyrównywać raczej do bardziej rozwiniętych pasożytów niż zarazków. Jest nie tylko duży (jego średnica równa się niemal średnicy ludzkiego włosa), ale i bardzo sprytny. Jest tak cwany, że potrafi przechytrzyć legion mądrych, świetnie wyedukowanych specjalistów w medycznym fachu. Jacek Wojciechowicz, biotechnolog z Centrum Badań DNA w Poznaniu, opowiada o nim, że krętek do perfekcji opanował techniki ukrywania się i przetrwania. Do tego stopnia, że nie sposób niemal odkryć go w ludzkim organizmie, nawet jeśli człowiek jest zakażony i chory. Większość patogenów jest prosta do odnalezienia – wystarczy zrobić posiew albo jeden czy drugi test. Z krętkiem powodującym boreliozę jest inaczej. Podstawowy test, jaki się u nas wykonuje w przypadku podejrzenia tej choroby, ELISA, może dawać fałszywie negatywne wyniki nawet w 50 proc. przypadków. Po prostu taki odsetek pacjentów nie wykazuje wykrywalnych poziomów wolnych przeciwciał (uczenie nazywa się to seronegatywnością).
A to oznacza, że już na początku przez diagnostyczne sito ucieka nam połowa chorych, którzy są odsyłani do domu albo do innych specjalistów, zwykle neurologów albo psychiatrów. Test ELISA ma jedną podstawową zaletę: choć mało skuteczny, jest tani. W hurcie kosztuje jakieś 20 zł. Dziesięć razy droższy, ale dużo skuteczniejszy jest inny test, który daje ok. 70-procentową czułość – Western Blot. Ale na jego masowe stosowanie nie ma środków w NFZ. A zasada jest jedna: test nie wykazał przeciwciał, nie masz boreliozy. Nie oznacza to, że WB jest w stanie wyłapać wszystkie przypadki zakażenia. Nie ma testów – także w przypadku boreliozy – dających stuprocentową pewność. Aczkolwiek są takie, bardziej zaawansowane, które wykrywają DNA bakterii w płynach ustrojowych.
Aby zrozumieć, jak to działa, trzeba się bliżej przyjrzeć Borrelia burgdorferi. Tłumacząc w sposób uproszczony: kiedy kleszcz wpuści zarazki do krwiobiegu człowieka, bakteria niczym rzezimieszek stara się ukryć. I z krwi w ciągu kilku – kilkunastu dni migruje w inne zakątki ciała. Jak tłumaczy Jacek Wojciechowicz, w ramach przetrwania krętek w sposób aktywny zmienia miejsce pobytu. Z krwi do mięśni, stamtąd pod skórę, do kości, do gałek ocznych, atakuje nerwy. Ale żeby tylko to. Sam się przeistacza. Raz ma formę zwykłego krętka (o kształcie przypominającym świderek), innym razem przeistacza się w formę L (bez ściany komórkowej), a pod wpływem niekorzystnych warunków przemienia się w otoczoną białkiem kulkę. To postać cysty, w której procesy życiowe bakterii niemal ustają, więc staje się ona oporna na leczenie pojedynczym antybiotykiem. Borrelia wykazuje zdolność mimikry antygenowej – potrafi okresowo zmieniać swoje białka powierzchniowe, a także wyrzucać materiał genetyczny na zewnątrz – jak myśliwiec wyrzucający flary. To tylko niektóre ze sposobów, które sprawiają, że jest ona w stanie przechytrzyć nasz układ odpornościowy (a z czasem niemal zupełnie go obezwładnić). Te mechanizmy czynią również bakterię trudno wykrywalną za pomocą standardowych testów laboratoryjnych. Bardziej zaawansowane opcje diagnostyczne wykorzystują na przykład rozbicie kompleksów immunologicznych lub opierają się o poszukiwanie DNA bakterii. To pozwala postawić właściwą diagnozę i wytoczyć skuteczne antybiotykowe działa: jedne znajdą bakterię w mięśniach, tkance kostnej czy układzie nerwowym, inne niszczą jej przetrwalnikowe formy.
Jak tłumaczy dr Marek Kozak, krętek boreliozy także tym się różni od innych bakterii, że zamiast dzielić się (a więc multiplikować) tak jak one, czyli średnio raz na kwadrans, czyni to jedynie raz na dobę. – Działając jedną tylko bronią, a więc standardowo stosowanym pojedynczym antybiotykiem, zabijamy tylko te postaci bakterii, które się aktywnie dzielą w danym momencie. Inne pozostają w dobrym stanie i czekają na moment, aby się uaktywnić – wyjaśnia. I dodaje, że praktyka wskazuje, iż aby całkiem pozbyć się krętka wywołującego boreliozę, należy „przykryć” ok. 700 podziałów tej bakterii, co może zająć nawet dwa lata. Podobnie jak leczenie gruźlicy, które także nie trwa dziś 3 tygodnie, choć początkowo właśnie tak próbowano ją leczyć.
Czego nie wiemy
Ta opowieść ma jeden zasadniczy błąd: wiele w niej o krętkach boreliozy, o błędach w diagnostyce i leczeniu, a niemal nic nie ma o głównej przyczynie kłopotów, czyli o kleszczach. Tych swoich – obcych, którzy są coraz bliżej nas i coraz zajadlej atakują. To one, Lxodes ricinus, fundują nam tę groźną chorobę. Przy czym rezerwuarem bakterii są zwykle drobne gryzonie, na których kleszcze pasożytują jako żywicielu pośrednim. Kolejnym żywicielem stajemy się my.
Jak wynika z badań przeprowadzanych przez naukowców z PZH – Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – ludzie zakażają się głównie na skutek ukłuć zakażonych kleszczy. Najwięcej przypadków zachorowań jest w grupie leśników i rolników. Terytorialnie rzecz biorąc – na Podlasiu i na Mazurach. Liczbie zachorowań sprzyja wiele czynników – od ocieplającego się klimatu poczynając (kiedyś mroźne zimy wybijały część populacji owadów), poprzez cywilizacyjne zmiany. Zacznijmy od tej politycznie niepoprawnej: coraz mniejsze jest zjawisko wypalania traw, które sprzyjało pozbywaniu się groźnych pajęczaków. Kolejna zmiana polega na tym, że ewolucji uległ sposób użytkowania ziemi. Pola uprawne (np. te po PGR-ach) zostały zastąpione nieużytkami. Ekosystemy ubożeją, zmniejsza się w nich udział drapieżników, rośnie zaś liczebność gryzoni i zwierzyny płowej (pośrednich żywicieli kleszczy). W dodatku ludzkie osiedla wykraczają coraz bardziej poza miejskie aglomeracje, domy wyrastają wprost na łąkach. Jak już dziś wiemy, nasi dziadkowie i pradziadkowie także chorowali na boreliozę, ale przynajmniej o tym nie wiedzieli i umierali w nieświadomości. Prawdopodobnie kleszczy było wtedy mniej, zapewne były też w mniejszym stopniu zakażone groźnymi dla człowieka patogenami. My, wyposażeni w świadomość problemu, wiedzę i zdobycze nauki, musimy nauczyć się sobie z tym radzić.
A przede wszystkim dowiedzieć się więcej o tej chorobie i patogenach, które ją wywołują. Bo gdyby dziś zrobić bilans jak w porządnym przedsiębiorstwie, po jednej stronie umieścić aktywa, po drugiej pasywa, okazałoby się, iż tych z nagłówkiem „winien” byłoby więcej. Na przykład nie mamy pojęcia o tym, jaka jest gatunkowa odporność na tę chorobę, czyli ile osób ma krętka boreliozy w sobie i nie choruje, a ile i dlaczego pada pod jego ciężarem. Niewiele także wiemy na temat tego, w jaki sposób bakteria się przenosi. Kleszcze – to akurat pewne. Ale co z zakażeniami przenoszonymi za pomocą płynów ustrojowych. Literatura medyczna podnosi liczne przypadki zakażania dziecka w łonie chorej matki.
A seks? To nie zostało jeszcze dobrze przebadane, aczkolwiek wydaje się nader prawdopodobne, zważywszy choćby na bliskie pokrewieństwo krętka boreliozy z krętkiem kiły. Nie potwierdzono zakażeń poprzez ukąszenia komarów, ale czy mamy kompletną wiedzę na ten temat? Znacznie więcej wiemy o koinfekcjach. Wiadomo, że kleszcze oprócz krętka boreliozy przenoszą ponad 200 innych patogenów. Najważniejsze klinicznie, powodujące groźne choroby u ludzi, to bartoneloza, anaplazmoza czy też babeszioza (tak, tak, nie tylko nasze psy na to chorują). Objawy nakładają się na siebie, zaciemniają, nie wiadomo, o co chodzi. Co możemy z tym zrobić?
To już jest kwestia nie tylko medyczna, ale także obywatelska. Borelioza, w pierwszym przynajmniej stadium, nie boli. Ale jako rozumni ludzie powinniśmy – jeśli się da – unikać cierpienia. Także tego, które może nadejść w przyszłości.
Test ELISA ma jedną podstawową zaletę: choć mało skuteczny, jest tani. W hurcie kosztuje 20 zł. Dziesięć razy droższy, ale dużo skuteczniejszy jest inny test, który daje ok. 70-procentową pewność – Western Blot. Ale na jego masowe stosowanie nie ma środków w NFZ