Szkolnictwa wyższego nie uzdrowi zastrzyk pieniędzy. Największym problemem jest mentalność profesury i studentów - mówi w rozmowie z DGP Piotr Müller, przewodniczący Parlamentu Studentów Rzeczypospolitej Polskiej
Do Sądu Okręgowego w Piotrkowie Trybunalskim trafił niedawno pozew zbiorowy studentów. Domagają się zwrotu pieniędzy za obronę pracy dyplomowej. Za przystąpienie do niej musieli zapłacić po 600 zł, mimo że od 1 stycznia 2012 r. uczelnia nie ma prawa pobiera opłat za egzaminy.
Uczelnie coraz częściej szukają ratunku dla swoich finansów w dodatkowych płatnościach, które pobierają od studentów. Dlatego Parlament Studentów Rzeczypospolitej Polskiej jest od początku zaangażowany w tę sprawę. Liczymy, że wygrana odstraszy inne uczelnie przed podobnymi praktykami. Utrata pozytywnego wizerunku oraz konieczność zwrotu pieniędzy powinny pobudzić kierownictwo wielu szkół wyższych do refleksji.
Jakich nadużyć dopuszczają się uczelnie wobec studentów? Jaka jest ich skala?
Wpływają do nas setki skarg dotyczących opłat, które znajdują się w katalogu płatności zakazanych, oraz tych pojawiających się nagle w trakcie studiów. Takie absurdy to np. zapłata za przepisanie ocen do nowego indeksu, obowiązkowa opłata za prowadzenie monitoringu losów absolwenta po zakończeniu studiów czy za archiwizację dokumentów po zakończeniu studiów. Chciałbym podkreślić, że problemem nie są opłaty jako takie. Uważamy, że powinny one być wyraźnie określone, bez wprowadzania ich małym druczkiem. Chcemy zwykłej uczciwości.
Sfinansowaliście pierwszy pozew grupy studentów. Czy planujecie opłacać także inne?
To zależy od tego, jakim budżetem będziemy dysponowali. Na pewno w początkowej fazie chcielibyśmy wspierać studentów. Jeśli wyrok będzie dla nas pozytywny, otworzy to drogę, aby kancelarie same chciały finansować te pozwy, ponieważ będą mogły na nich zarobić. W przypadku spraw zbiorowych kancelaria może liczyć na procent z ewentualnej wygranej.
Rektorzy twierdzą, że większość problemów na uczelniach wynika z ich niedofinansowania.
Nakłady na szkolnictwo wyższe są niewystarczające. Rząd już dawno powinien wywiązać się z obietnic zwiększenia budżetu w tym obszarze. Jednak sam wzrost finansowania nie rozwiąże wszystkich problemów. Są uczelnie, które mogłyby lepiej gospodarować środkami.
W jaki sposób?
Na przykład zwiększając efektywność działania administracji. Jeśli dochodzi do sytuacji, że małe katedry mają własne dziekanaty, które są obsługiwane przez trzech pracowników, to koszty rosną. Tak samo z zarządzaniem budynkami. Mogłyby być np. podnajmowane na wakacje, ale uczelnie rzadko się na to decydują na dużą skalę. Szkolnictwa wyższego nie uzdrowi sam zastrzyk pieniędzy. Obecnie największym problemem jest mentalność. W rozmowach toczących się na centralnym poziomie zaczyna się głośno mówić o problemie obniżania standardów, np. w zakresie przyznawania stopni i tytułów. I to nie pieniądze są tego przyczyną. W wielu przypadkach po prostu brakuje przyzwoitości. Wielu rektorów zaczyna to zauważać. Teraz czas na działania – budowanie prawdziwej kultury jakości, która nie wynika tylko z tabelek, przepisów, kontroli, lecz ze wspólnego poczucia odpowiedzialności za środowisko akademickie. Warto zauważyć, że nie tylko profesura ma problemy z utrzymaniem wysokiego poziomu, ale również środowisko studenckie. Patrząc w skali makro, obie strony godzą się na obniżenie wymagań.
Jak można temu zapobiec?
Jednym z bodźców byłaby zmiana finansowania studiów. Algorytm, na podstawie którego przydzielane są środki, powinien być jeszcze mniej uzależniony od liczby studentów. Powinno być więcej wskaźników jakościowych. Być może należałoby się także zastanowić się nad ograniczeniem liczby studentów na studiach dziennych na uczelniach publicznych, aby nie przyjmowały one kogo popadnie. Z uwagi na niż demograficzny dojdzie do sytuacji, gdy liczba miejsc w publicznych szkołach wyższych będzie przewyższała liczbę rekrutujących się maturzystów. A to skutkuje obniżaniem jakości. Kultury jakości kształcenia nie da się jednak zapisać w ustawie. Mam wrażenie, że nawet jeśli środki dla uczelni wzrosłyby o 30 proc., nie oznaczałoby to proporcjonalnego wzrostu jakości kształcenia czy np. otwarcia się na pozyskiwanie nowej kadry spoza uczelni. Przeraża też sam proces ustawodawczy. W Sejmie i Senacie nie ma refleksji nad wprowadzanymi poprawkami.