To już naprawdę przesada. Jak mi żona powiedziała, że za komplet szkolnych książek dla naszej córki musi zapłacić 650 złotych, zdębiałem. Że ile?! Chyba usłyszała w telefonie moje charczenie z duszności, bo od razu zapewniła, że kupi najtaniej, bo w internecie.
To ja się pytam pani czy może już, nie nadążam, pana ministra, gdzie to taniej, gdzie te priorytety resortu? Darmowym elementarzem dla pierwszoklasistów się chwalicie? To ja mam pecha, bo córa pierwszoklasistka, ale gimnazjum. Publicznego, dodam. Więc zapłacić muszę, i to znacznie więcej, bo przez tę rządową pomoc wydawcy odbijają sobie straty na reszcie niegratisowych rodziców. Ceny podręczników skoczyły tak, że nawet UOKiK się przebudził i sprawdza, czy „to wynika ze zmian w ofercie wydawców, czy jest to gra rynkowa w łańcuchu dystrybucyjnym”.
Nie, no co tu sprawdzać, jaka zmiana oferty? Ceny wzrosły, bo przecież lato i wszystko rośnie, taka gra. Nie trzeba być przesadnie bystrym, żeby tego nie przewidzieć. Wprowadzenie kadłubkowego rozwiązania spowoduje, że rodzice w sumie zapłacą więcej i więcej wpadnie do budżetu państwa z VAT. Na bogatym Zachodzie, ale też np. w biedniejszych Czechach i na Słowacji książki na wolnym rynku kupują szkoły i wypożyczają je we wszystkich klasach. Niemieccy czy hiszpańscy rodzice płacą tylko do niskiego limitu, resztę dopłaca państwo. Można? Można. To do cholery pani (sprawdziłem) minister, proszę przestać ględzić o priorytetach, tylko dać darmowe książki wszystkim. Od razu, tak po europejsku, światowo, obywatelsko.