Sto lat temu ferment w radzieckim szkolnictwie siał Antoni Makarenko. W jego koncepcji szkoła i dom stapiały się w kolektyw. To w szkole dzieci budowały podstawowe więzi społeczne, tam uczyły się odpowiedzialności i szacunku dla ludzi. Do szkoły imienia Makarenki sama chodziłam przez pięć lat. Ale koncepcją się nie zaraziłam. Żyję w przekonaniu, że szkoła to szkoła – tu się pracuje, dostaje oceny, zmaga z pierwszymi sukcesami i rozczarowaniami. A dom to dom – pomaga rozumieć porażki, buduje poczucie wartości bez względu na szkolne oceny i studzi gorączkę po pierwszym świadectwie z czerwonym paskiem.
Oceny opisowe ten porządek zakłócają. Nauczyciel ma wejść w rolę opiekuna – wgryźć się w duszę małego człowieka, patrzeć na motywację, postęp i wysiłek, wreszcie taktownie o nich poinformować, uciekając od prostego szufladkowania uczniów na wzorowych, dobrych i byle jakich.
Idea jest piękna. I na kilometr pachnie utopią. Oceny opisowe mogłyby stać się podstawowym systemem w szkołach, gdzie klasy są małe, a nauczyciele autentycznie lubią spędzać z dziećmi czas. Chcą je poznać i nie krytykują dlatego, że rozwiązały zadanie w sposób daleki od schematu. Pytanie retoryczne: czy choćby większość polskich podstawówek tak wygląda?
Moje dziecko po 10 miesiącach pracy, ciułania ocen za dodatkowe wyklejanki i nadprogramowe łamigłówki, na świadectwie końcowym mogło o sobie przeczytać, że jest „sumienne, punktualne i zawsze przygotowane do zajęć”.
Książkę z dedykacją „za świetne wyniki w nauce” kupiłam mu sama.