Ponad ćwierć miliona osób z wyższym wykształceniem stoi w kolejce w pośredniaku. Nie ma dla nich pracy. Rząd uznał, że jedną z przyczyn tej sytuacji jest to, że na ich dyplomach widnieje nie ten kierunek. – Po co komu humaniści? Firmy szukają przecież inżynierów! – grzmieli urzędnicy. Na ich kształcenie rząd przeznaczył więc dodatkowo 1,2 mld zł.
Po sześciu latach Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego obwieściło: Osiągnęliśmy cel: liczba osób, która wybiera ścisłe fakultety, wzrosła. Tymczasem okazało się, że absolwenci liceów i bez rządowych pieniędzy wybraliby kierunki techniczne.
Rządowy program, który miał zachęcić młodych ludzi do studiowania na kierunkach technicznych, okazał się klapą. Eksperci mówią, że to wina braku rzetelnej ekspertyzy, która poprzedzałaby jego wprowadzenie. Przeprowadziła ją zewnętrzna firma, wnioski okazały się jednak chybione. Winnego więc nie ma. Niestety, w urzędach pracy kolejki się wydłużają, stoi tam coraz więcej młodych, wykształconych Polaków.
Rząd zmienia więc taktykę. Nie będzie już dokładał do zwiększania liczby studentów na określonych fakultetach. Zapłaci za nauczenie studentów konkretnych umiejętności. Co, jeśli ten plan się również nie powiedzie? Kto będzie chłopcem do bicia? Rząd? Uczelnie? Czy firma ewaluacyjna, która przeprowadziła kolejną analizę potrzeb rynku pracy?
Bezrobocie wśród absolwentów wyższych szkół to kłopot dla rządu. Zaklejenie go listkiem figowym problemu nie rozwiąże. Potrzebny jest spójny program, który obejmie nie tylko uczelnie, lecz także pracodawców. Pojedyncze, często nieprzemyślane działania nie dadzą efektu. Program kierunków zamawianych to jedynie kropla w morzu potrzeb. Bo nawet najlepiej wykształcony absolwent zatrudnienia nie znajdzie, jeśli nie powstaną nowe miejsca pracy.