Rezygnując w 2008 r. z powszechnej zasadniczej służby wojskowej, popełniliśmy błąd. Nie sposób dziś wrócić do stanu sprzed zmian. Ale trzeba się zastanowić, jak zminimalizować straty.
Przywrócić zasadniczą służbę wojskową. Ten temat coraz częściej jest przywoływany w dyskusjach – zwłaszcza tych toczących się w kręgach prywatnych. Ale coraz częściej przebąkuje się o nim na płaszczyźnie publicznej. Zwłaszcza jeśli można go użyć jako broni politycznej. Jedni grożą: „Przyjdzie PiS i pogoni młodych do wojska”. Drudzy załamują ręce: „Armia zawodowa nas nie obroni, biada nam, zginiemy”. Jednak bezpieczeństwo i kwestia obronności państwa to zbyt poważne sprawy, aby używać ich tylko jako maczugi do okładania politycznego przeciwnika. Zwłaszcza że także nastroje w społeczeństwie się zmieniły – po pięciu latach bazowania na armii zawodowej i doświadczeniach iracko-afgańskich powszechna wcześniej niechęć do „woja” ustępuje tęsknocie. I zaniepokojeniu sytuacją, kiedy kolejne roczniki dorastających mężczyzn nie wiedzą, jak zarepetować karabin.
Także młodzież wie swoje. Na Facebooku fan page „Jestem za przywróceniem zasadniczej służby wojskowej” po trzech miesiącach istnienia ma już ponad 17 tys. fanów. A strona ta, autorstwa 19-letniego Mateusza Prokopiuka, nie jest jedyna – wystarczy wpisać „pobór” lub „zasadnicza służba wojskowa” do wyszukiwarki. O potrzebie kontaktu z wojskiem, przejścia choćby podstawowego przeszkolenia świadczy popularność organizacji typu Strzelec czy grup rekonstruktorskich. Dziesiątki tysięcy osób z własnej woli zakładają mundury i z zaciśniętymi zębami ćwiczą – także obśmiewane kiedyś „padnij, powstań”. Wszystko to dzieje się na marginesie. Oficjalnie mamy armię zawodową coraz ponoć sprawniejszą i lepszą – ale to nie jest tematem rozważań. I kurczącą się z roku na rok rezerwę, której za parę lat już nie będzie. Starzy się zestarzeją, a młodych brać nie ma skąd.
Narodowe Siły Rezerwowe początkowo miały być kuźnią, w której wykuwają się nowe kadry. Ale tak się nie stało, ledwo NSR powstały, a już trzeba je reformować – choć nie wiadomo, czy się uda. Mamy skłonność do zaczynania nowych projektów, aby porzucić je pośrodku drogi i zająć się czymś nowym, co za chwilę także się nam nudzi. Tak było z batalionami obrony terytorialnej, które zaczęto formować w 1992 r. Dziś o BOT-ach mało kto już pamięta, tymczasem Duńczycy, którzy się od nas uczyli, jak je tworzyć, jednostki obrony terytorialnej mają na doskonałym poziomie. A my? Figę z makiem. Choć potrzeba posiadania w rezerwie osób, które przeszły przeszkolenie wojskowe, jest oczywista. Tak samo jak zorganizowanie jednostek, które zajmowałyby się bezpieczeństwem wewnątrz kraju na wypadek zagrożenia. Choć – jak się okazuje – nie dla wszystkich. Wciąż pokutują myślowe i ideologiczne stereotypy, które przeszkadzają nam dogadać się w tej jakże żywotnej kwestii.

Kwestia zagrożenia – jest albo go nie ma

Gdybyśmy żyli w idealnej rzeczywistości, w której wojny się nie zdarzają, podobnie jak nie występują klęski żywiołowe, katastrofy etc., wszelka dyskusja o armii i jej rezerwach byłaby zbędna. Ale tak nie jest, co nie oznacza, że wszyscy tak samo się zapatrują na kwestie zagrożeń. Jak tłumaczy mi jeden z wojskowych (prosząc, abym akurat w tym miejscu nie używała jego nazwiska), podział pomiędzy dwiema skrajnymi postawami biegnie niemal równolegle z podziałem PO – PiS. Ale już nie dotyczy osób o poglądach lewicowych, które w sprawach bezpieczeństwa są dziś po stronie światopoglądowej prawicy. Liberałowie twierdzą: Polska jest bezpieczna, sytuacja w Europie stabilna, Rosja i Niemcy to nasi najlepsi przyjaciele. A w razie czego skórę uratują nam sojusznicy z NATO. Rezerwy? Samoobrona? A po cholerę?
– Nasza armia i tak samodzielnie nie jest w stanie obronić terytorium kraju – uważa Artur Bilski, komandor rezerwy, absolwent Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, a także wydziału bezpieczeństwa międzynarodowego Naval Postgraduate School w Monterey w Kalifornii. Koncepcję powoływania pod broń rezerwistów uważa jednak za wziętą z poprzedniej epoki – zamiast pomóc, wprowadziliby jeszcze większy chaos. I przekonuje, że myślenie o konflikcie zbrojnym w starym stylu także jest błędem. – Tradycyjna wojna dziś nikomu się nie opłaca – zapewnia. Trzeba by podbić dane państwo, a potem je utrzymać, co wymaga sił i środków. Taka Rosja na przykład nie jest tym zainteresowana, ma inne narzędzia – dyplomatyczne, gospodarcze – aby osiągnąć swoje cele. Samo terytorium nie jest w cenie, chodzi raczej o interesy, które można robić – kończy Bilski. Nie ma sensu dąć w róg nacjonalistycznego ego, opowiadając o zagrożeniach, konieczności zbrojenia się, obrony i takich sprawach.
Tyle że w takim rozumowaniu są niebezpieczne rafy. To, że dziś nic nam bezpośrednio nie zagraża, nie znaczy, że tak samo będzie jutro. A kiedy zacznie się dziać coś złego, na budowę i odbudowę sił zbrojnych będzie za późno. Sojusznicy – zdarza się – okazują się wrogami. Historia zna takie wolty. Pisanie o tym, że marzący o pokoju powinni być gotowi do wojny, wydaje się banałem na poziomie szkolnym. Tak samo jak to, że konflikty zbrojne zwykle wybuchają znienacka. Zanim 28 lipca 1914 r. rozpoczęła się I wojna światowa, ludziom się wydawało, że żyją w najlepszych z możliwych czasów: dobrobyt, wynalazki, postęp nauki, rozkwit sztuk. I bum. Wystarczyły dwa strzały w Sarajewie.

Pobór to dziecko komuny?

Nowoczesna armia to armia zawodowa – taka teza lansowana jest od początku XXI w. Wojciech Łuczak, ekspert od spraw wojskowych, przekonuje, że to jedyna realna możliwość posiadania w pełni profesjonalnych sił zbrojnych.
Choćby z powodu skomplikowania współczesnego sprzętu wojskowego. Już w latach 80. XX w. był z tym kłopot – opowiada Andrzej Kiński, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej” – dlatego takie formacje jak marynarka czy wojska obrony powietrznej jako pierwsze przeszły na służbę kontraktową. Rok to za mało, aby wykształcić żołnierza specjalistę, ledwo ten coś zrozumie, a tu już trzeba brać nowego dzieciaka i szkolić. Nielogiczne, nieskuteczne, drogie. Poza tym przypadkowy chłopak nie będzie tak dbał o drogie maszyny i sprzęt jak ten, dla którego jest to codzienny warsztat pracy. – Widziałem odstawiane do remontu przez poborowych czołgi, w których było po 300 kg piasku – wspomina Łuczak. Nie tylko on jest zdania, że armia poborowa to nieodłączny element komuny (tak było w PRL) albo dyktatur (Korea Północna). Demokracja ma inny pomysł na obronność: zawodowców.
Tylko co zrobić z takimi krajami jak np. Austria – ani to dyktatura, ani postkomuna, a wciąż bazuje na armii poborowej. Co więcej, w niedawnym referendum obywatele tego kraju opowiedzieli się przeciwko uzawodowieniu wojska. Są jeszcze Finlandia, Dania, Cypr i Grecja. Jest bardzo specyficzna Szwajcaria, gdzie obowiązek obrony kraju spoczywa wprost na obywatelach – każdy przechodzi przeszkolenie, każdy ma w domu mundur i karabin. Poboru nie wyrzeka się Rosja (choć część armii jest zawodowa), która ma przecież mocarstwową pozycję; nie myśli o tym europejski tygrys, czyli Turcja. Nie wspominając o Izraelu, gdzie obowiązek wojskowy dotyczy każdego obywatela. Jeszcze niedawno we Francji siły zbrojne opierały się na dwóch nogach – wojsku poborowym i zawodowej Legii. Bundeswehra zawiesiła pobór dopiero w 2011 r. I nie wiadomo, czy do niego nie wróci. Dyskusje na ten temat prowadzone są też w Wielkiej Brytanii i Kanadzie, gdzie mimo sprofesjonalizowanych armii dużą wagę przywiązuje się do ochotniczych rezerw.

Armia zawodowa wszystkim się zajmie

To kolejny mit, a raczej ojciec i matka pozostałych mitów w jednym. Zakłada bowiem istnienie jakiejś olbrzymiej siły militarnej, na której utrzymanie nie stać by było żadnego państwa, z USA i Rosją na czele. Bo, jak mówi gen. Waldemar Skrzypczak, wojnę zaczynają zawodowi, a kończą rezerwowi żołnierze.
A Romuald Szeremietiew, były wiceminister obrony narodowej, dodaje, że system obrony każdego kraju dzieli się na dwie części: pierwsza to wojska operacyjne, czyli w naszym przypadku armia zawodowa, którą należy uzupełniać – konieczność ta jest tym pilniejsza w czasie konfliktu, kiedy żołnierze giną. Druga część to sieć obronna – w jej skład wchodzą właśnie rezerwa czy też siły obrony terytorialnej różnego typu, w większości krajów oparte na ochotnikach. Wzorem jest US National Guard, czyli amerykańska Gwardia Narodowa (ok. 460 tys. osób), ale – jak zauważa gen. Roman Polko – w ogóle tradycją anglosaską jest budowanie sieci rezerwy pomocniczej dla regularnego wojska na organizacjach wywodzących się z milicji obywatelskich. Wielka Brytania, Kanada czy Australia nie żałują środków, aby swoje rezerwy utrzymywać na wysokim poziomie.
Zwłaszcza że ich zastosowanie nie sprowadza się do prostej funkcji magazynu zasobów ludzkich. Są wykorzystywane także w sytuacjach pokojowych, w przypadku choćby klęsk żywiołowych. Nie musi być to wojsko, które się wysyła za granicę na misję (choć Gwardia Narodowa USA była do takich celów używana), ale za jego pomocą – jak mówi Szeremietiew – można chronić teren wewnątrz kraju w przypadku zagrożenia, a w razie ataku podjąć działania nieregularne. Nawet najlepiej wyszkolona armia zawodowa ma problem z podbiciem kraju, którego bronią przeszkoleni wojskowo obywatele. Według doktryny NATO-wskiej, aby mieć pewność zwycięstwa, wystarczy, że zawodowcy mają trzykrotną przewagę nad przeciwnikiem. W przypadku oddziałów nieregularnych (np. partyzantki) już pewnie z dwudziestokrotna.

Młodzi nie chcą do wojska

Janusz Zemke, kiedyś wiceszef MON, dziś europoseł, opowiada, że wciąż zwracają się do niego młodzi mężczyźni albo ich rodzice z prośbą o protekcję, żeby pomógł „wsadzić” delikwenta do wojska. Wcześniej – w czasach powszechnego poboru – prośby szły w drugą stronę, żeby przed wojskiem wybronić. Można powiedzieć, że na tę nagłą miłość do munduru zasadniczy wpływ mają kryzys i bezrobocie wśród młodych, ale to tylko część prawdy. – Zawsze byli i będą młodzi, których ambicją i celem życiowym jest to, aby w wojsku służyć – mówi gen. Waldemar Skrzypczak. O tym, że problem młodych mężczyzn z kwitkiem odchodzących z WKU czy biur NSR jest istotny, można się przekonać, choćby czytając fora internetowe i rozmawiając z zainteresowanymi. A także śledząc, jak wielką popularnością cieszą się grupy strzeleckie, różnego rodzaju organizacje skautowskie, paramilitarne czy grupy rekonstrukcyjne. – To wielki, niewykorzystany potencjał – ubolewa gen. Roman Polko. Marcin Waszczuk, komendant główny Związku Strzeleckiego „Strzelec”, opowiada, że tylko w tej chwili jego organizacja liczy 5 tys. członków, a wyszkoliła już w ciągu dwóch dekad dobre kilkadziesiąt tysięcy. – Większość chciałaby pójść do wojska, ale nie może – zżyma się. W Strzelcu dostają przeszkolenie na poziomie zasadniczej służby wojskowej, uczą się dyscypliny, współdziałania, zachowania w ekstremalnych sytuacjach. To także szkoła patriotyzmu polskiego i lokalnego. Współdziałają z samorządami. – Ostatniej zimy to właśnie młodzież ze Strzelca odśnieżała drogi, kiedy służby komunalne nie mogły sobie z tym poradzić – mówi Waszczuk. Oni już wiedzą, czym jest dryl, spróbowali takiego życia. Można by to wykorzystać. Ich motywacje są proste. Każdy mężczyzna powinien być przygotowany do tego, aby bronić swojego domu – mówią. I jeszcze, że dzięki temu chłopiec staje się mężczyzną. Trudno też przeceniać socjalizującą rolę służby wojskowej. Generał Sławomir Petelicki, twórca GROM, mawiał, że kibice to potencjalnie najlepsi obrońcy ojczyzny. Teraz lansowani na wrogów, poza systemem.

Deprawacja i jeżdżenie na szmacie

Opowieść o powszechnym poborze toczy się w naszym kraju dwoma torami. W relacji jednej strony było to gwałcenie wolności i godności młodych ludzi, wzięta wprost z więziennej grypsery fala, jeżdżenie na szmacie, pogrzeby słomki urządzane przez kaprali sadystów (pluton zrywano w nocy, aby urządzić pochówek paprocha znalezionego przez zbyt skrupulatnego dowódcę). Do tego zapijaczona kadra, od której nie sposób się było czegokolwiek nauczyć, i długie miesiące wyrwane z życiorysu. Inni opowiadają o męskiej przygodzie, emocjach towarzyszących udziałowi w manewrach czy zawodach strzeleckich. O przyjaźniach, które zostają na całe życie. I o tym, jak z chłopca stać się żołnierzem, a więc mężczyzną. Nie ma tutaj jednej prawdy, zapewne było i tak, i tak.
Kiedy w 2008 r. do koszar szedł ostatni rocznik służby poborowej, poprosiłam czytelników (a pracowałam wówczas dla wydawnictwa Polskapresse) o przysyłanie wspomnień z wojska. Przyszło ich ładnych kilka setek – pisali starsi panowie, którzy nogi owijali jeszcze onucami, i młodzi mężczyźni, którzy dopiero co skończyli obcinać „falomierz” (zdobiony centymetr krawiecki, z którego – na 150 dni do dnia wyjścia do cywila – żołnierz codziennie obcinał 1 cm). I choć doświadczenia niektórych przypominały te z „Paragrafu 22” Josepha Hellera, wszyscy twierdzili, że było warto. Do dziś spotykają się na imprezach lub przynajmniej na którymś z portali – Koledzyzwojska.pl, Rezerwa.eth.pl czy Nasza-rezerwa.com. Ale przyjmijmy, że to nostalgia kombatantów. Prawda jest jednak taka, że jakość szkolenia i to, co kto wyniósł z woja, zależało od jednostki, do której trafił. A konkretnie – od kadry. I tak jest do dziś – także w armii zawodowej. Młody człowiek jest jak wosk, który łatwo można formować. Od dowódcy zależy, czy będzie z niego sprawny, dumny obrońca ojczyzny. Czy cwaniak migający się od pracy. Albo urzędnik traktujący mundur jak robocze ubranie, przeliczający wszystko na złotówki. A tak dziś właśnie – twierdzi gen. Polko – myśli wielu żołnierzy Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. – Każde wojsko można zepsuć. Niby mamy armię zawodową, ale na misje jadą tylko ochotnicy, którym płaci się nadgodziny za dodatkowy wyjazd z bazy – opowiada. Podczas gdy ci, którzy nie chcieli jechać, awansują w kraju – mówi. I wspomina, że był świadkiem, kiedy w 1992 r. podczas wojny w byłej Jugosławii poborowy kapral odsunął od dowodzenia zawodowego sierżanta, gdyż ten, kiedy zrobiło się gorąco, spanikował.

Jest jak jest, ale można coś zrobić

Nasza armia liczy około 100 tys. żołnierzy. Jej uzupełnieniem, w każdym razie w założeniu, mają być Narodowe Siły Rezerwowe. Kiedy tworzono je w 2010 r., mówiono o polskiej gwardii narodowej. I o tym, że mają liczyć około 30 tys. przeszkolonych żołnierzy. Później opuszczono poprzeczkę: celem stało się 20 tys. Jest niespełna 10 tys. osób. Problem w tym, że początkowe założenia zmieniły się po drodze. Do NSR, zamiast przyjmować żółtodziobów z ulicy, brano przede wszystkim tych, którzy już mieli za sobą służbę w wojsku. – Kiedy pierwszy raz aplikowałem do NSR, spytali, czy mam za sobą przeszkolenie wojskowe i strzeleckie. Gdy przyszedłem za rok, problemem było to, że nie mam prawa jazdy kategorii C – żali się jeden z odprawionych z kwitkiem kandydatów.
NSR stały się magazynem części wymiennych, tych ludzkich, kiedy w armii zawodowej z jakiegoś powodu zaczynało brakować fachowców. Teraz myślenie o naszych wojskach rezerwowych powoli się zmienia. Generał Bogusław Pacek, rektor Akademii Obrony Narodowej i doradca szefa MON, zdradza, że w AON-ie zrobili audyt i pracują nad reformą. Cel – aby Narodowe Siły Rezerwowe były faktycznie niczym polska gwardia narodowa. Pomysł: z sił zbrojnych wydzielić 20 tys. etatów, zbudować jednostki NSR z prawdziwego zdarzenia. Trzeba w nich szkolić na potrzeby systemu rezerw całych sił zbrojnych. Podstawowe szkolenie może trwać 4 miesiące. Ale to wszystko dopiero na etapie prac, jest podstawowa koncepcja, trzeba ją dopracować. Jedno wiadomo: zmiany wprowadzić trzeba. – Zaprosiliśmy do współpracy ludzi z różnych środowisk i opcji, by korzystać z różnej wiedzy i doświadczeń – deklaruje gen. Pacek.
O tym, że sytuacja stała się poważna i wymaga zdecydowanych działań, jest także przekonany gen. Waldemar Skrzypczak, uwielbiany przez całe roczniki żołnierzy dowódca, dziś wiceminister obrony narodowej. Jego zdaniem należy stworzyć nowy system szkolenia wojskowego, który będzie łączył powszechność z profesjonalizmem i systemem zachęt. Mówiąc w skrócie, byłby to rodzaj dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej, w której mogliby uczestniczyć wszyscy sprawni fizycznie i intelektualnie młodzi ludzie, którzy wyraziliby ochotę. W tym sensie byłby to powrót do powszechnego poboru, z tym że bez przymusu państwowego, który budził kiedyś tak wielki sprzeciw. Takie szkolenie trwałoby od 9 do 12 miesięcy. Należałoby w nim wykorzystać pomoc wszystkich organizacji paramilitarnych, które dziś robią to na własną rękę. – Podczas mojej dwuletniej banicji z armii współpracowałem ze stowarzyszeniem Strzelec – wspomina gen. Skrzypczak (w sierpniu 2009 r. podał się do dymisji w proteście przeciwko sposobowi zarządzania siłami zbrojnymi, szefem MON był wtedy Bogdan Klich). Był pod wrażeniem entuzjazmu i niewykorzystanej siły obronnej tudzież organizacyjnej tych ludzi. Rozmawiali nawet o możliwości utworzenia szkoły podchorążych rezerwy na podobieństwo tej, która istniała w czasach II RP. Jest przekonany, że powinno się do tego wrócić. – Byłoby to sensowniejsze i tańsze niż pakowanie pieniędzy w NSR – uważa. Wówczas w ciągu 6–7 lat bylibyśmy w stanie odrobić straty, które ponieśliśmy w rezerwistach od 2008 r. To da się łatwo zrobić, pod warunkiem że ci, którzy z woli ludu decydują o naszym losie, będą przekonani, że tak należy. I nie wycofają się znów w pół kroku.
Nie stać nas na to? To rytualne pojękiwania – że na to czy tamto Polski nie stać. Struktura wydatków na armię to jednak temat na całkiem odrębny artykuł podsumowujący, w jaki sposób i na co są wydawane pieniądze podatników i czy zawsze z sensem (w sposób złośliwy nieco przywołam tutaj historię budowy korwet Gawron, w którą wpompowano 400 mln zł, by jej nigdy nie skończyć). Ale wojsko nigdy nie było i nie będzie tanie. Jeszcze droższe są jednak oszczędności na nim. Mogą kosztować wszystko.