Fundacja Batorego wraz z CBOS sprawdziły, jak oceniani są pracownicy, którzy informują, że w ich firmie dzieje się coś złego. Po angielsku nazywa się ich whistleblowerami, czyli gwiżdżącymi na alarm. Po polsku mówi się: sygnaliści. Ale i tak w ocenie społecznej to po prostu donosiciele.
Badanie „Bohaterowie czy donosiciele?” po raz pierwszy tak dogłębnie sprawdziło stosunek Polaków do informowania o lobbingu, korupcji czy łamaniu prawa przez pracodawców, przełożonych lub kolegów z pracy. Niestety okazuje się, że od sygnalisty nie udało się odkleić łatki donosiciela. Bo choć aż 70 proc. badanych zapewnia, że byłoby gotowych ujawnić nieprawidłowości w firmie czy instytucji (np. dwie trzecie Polaków zawiadomiłoby prokuraturę o tym, że ich firma wylewa trujące ścieki do rzek), i tak dla co piątego badanego osoba, która sygnalizuje problemy, to albo zdrajca, albo kapuś, albo w najlepszym przypadku głupek, który niepotrzebnie się naraża.
W efekcie więc mimo deklarowania poparcia dla nagłaśniania łamania prawa, łapówkarstwa czy lobbingu w firmach Polacy zapytani o swoją postawę wobec konkretnego kolegi, który zasygnalizuje takie wydarzenia, okazują się już nie tacy życzliwi. Co by było, gdyby ktoś zawiadomił zwierzchników, że jeden z jego kolegów z pracy tankuje paliwo na koszt firmy? Blisko 30 proc. zdystansowałoby się do niego, 20 proc. robiło mu złośliwe docinki, nieprzyjemności, a kolejne 20 proc. wykluczyłoby z grona znajomych.
I nic dziwnego, skoro trzy czwarte osób spodziewa się negatywnej reakcji pracodawcy na takie ujawnianie grzechów firmy. Ponad połowa uważa, że gdyby pracownik zawiadomił odpowiednie służby o nieprawidłowościach, skończyłoby się to dla niego zwolnieniem z pracy. 8 proc. jest pewne, że zostałby ukarany finansowo lub naganą, a kolejne 12 proc. spodziewałoby się nieformalnych szykan.