Nie mamy obiecanych mieszkań, pracujemy 24 godziny na dobę, wsparcie z miasta nikłe - żalą się pracownicy rodzinnych domów dziecka. Stołeczni urzędnicy przyznają im rację i wycofują się po kilku latach z promowania tej formy opieki - pisze "Życie Warszawy".

Zamiast opiekować się dziećmi, rodziny toną w biurokracji: wypełniają całą masę dokumentów, muszą pisać sprawozdania do miejskich organizacji pomocy, wypełniać druki do ZUS, wyliczać dla miejskich księgowych wydatki. Chodzić na zebrania i spotkania. "Taki system wymusza na nich także uległość przed naszymi inspektorami" - zdradza gazecie jeden z urzędników. Anonimowo, bo nie chce stracić pracy.

Sylwester Soćko z Towarzystwa Nasz Dom, prowadzący Ośrodek Wsparcia Rodzinnej Opieki Zastępczej Port przyznaje, że rodzinne domy dziecka to nietrafiona instytucja. Nie jest ich entuzjastą. "Są za duże. Może tam być maksymalnie ośmioro przyjętych dzieci, a pracownicy tych domów mają często jeszcze swoje, biologiczne. Rodzinne domy są formalnie niedopracowane. Dochodzi do konfliktów z urzędem miasta, na przykład przy zakupach wyposażenia do nich" - wyjaśnia Soćko.

Twierdzi, że lepszą formą opieki są zawodowe rodziny zastępcze. Unika się w nich olbrzymiej biurokracji, która występuje w rodzinnych domach dziecka. Bardziej można zindywidualizować opiekę, łatwiej dzieciom pomóc, bo ograniczona jest ich liczba do trojga. O tym więcej dziś w obszernej publikacji "Życia Warszawy".