Po raz pierwszy od trzech lat polskie firmy zamierzają w tym roku podnosić wynagrodzenia nie tylko fachowcom i specjalistom, lecz także kadrze zarządzającej wyższego szczebla. To znak, że przedsiębiorstwa znów wchodzą na ścieżkę szybkiego rozwoju.
Wysokość tegorocznych podwyżek dla kadry zarządzającej ma przede wszystkim zależeć od wyników finansowych firmy. Ale nawet mniej zyskowne spółki przewidują co najmniej 3-proc. podwyżki dla menedżerów – wynika z raportów międzynarodowej firmy Pearl Meyer & Partner badającej tendencje na rynku wynagrodzeń w 2011 roku.
Nowy trend potwierdzają także analizy firmy Sedlak & Sedlak oraz dane Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”. Wynika z nich, że 80 – 97 proc. firm zamierza wypłacić swoim zarządom nagrody roczne, z czego połowa chce, aby były one o 100 – 150 proc. wyższe niż tzw. wynagrodzenie podstawowe. Do łask wracają także bonusy, takie jak np. dodatkowe ubezpieczenia czy samochody służbowe.

Ekspansja na rynek

Dla ekonomistów to sygnał, że firmy, które w czasie kryzysu nastawiły się na przetrwanie i koncentrowały głównie na utrzymaniu produkcji, teraz szykują się do ekspansji. Nie oznacza to jednak, że uprzywilejowani będą wszyscy.
– Firmy szukają przede wszystkim ludzi, którzy pomogą im zdobyć przewagę nad konkurencją – mówi Jacek Męcina, ekspert PKPP Lewiatan. Największy popyt jest na menedżerów z dyplomami prestiżowych uczelni i kilkuletnim doświadczeniem, najlepiej w dużych firmach. Stymulują go m.in. najszybciej rozwijające się branże: przemysłowo-budowlana, informatyczna, paliwowa i wydobywcza.
Zwykle podwyżki dla menedżerów zwiększają rozpiętość zarobków. Specjaliści od rynku pracy uważają jednak, że tym razem tak nie będzie. Po pierwsze dlatego, że rośnie także popyt na specjalistów i szeregowych pracowników z kwalifikacjami – wzrost zatrudnienia i zarobków planuje niemal co druga polska firma. Po drugie, płace szeregowych pracowników mogą rosnąć nawet szybciej niż kadry kierowniczej. Stanie się tak z uwagi na otwarcie niemieckiego rynku pracy. Z wstępnych danych agencji pracy tymczasowej wynika, że już w tym miesiącu wyjedzie kilkadziesiąt tysięcy osób, głównie fachowców i specjalistów. To według prof. Mieczysława Kabaja z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych oznacza, że wynagrodzenia najlepszych fachowców z najszybciej rozwijających się branż mogą wzrosnąć w tym roku nawet o 10 – 15 proc. A średni prognozowany wzrost płac w gospodarce wyniesie około 5 – 6 proc.
Szybszy wzrost wynagrodzeń powinien stymulująco wpłynąć na całą gospodarkę. I to nie tylko ze względu na zwiększenie produkcyjności polskich firm, ale także dlatego, że rosnąć powinny konsumpcja i inwestycje prywatne.

Szybciej rosną u biednych

Wszystko to spowoduje, że raczej nie będą rosnąć rozpiętości płacowe. A tak działo się na początku obecnej dekady, gdy tzw. współczynnik Giniego, który jest podstawowym miernikiem rozpiętości płac w społeczeństwie, przekroczył 33 – 35 proc. (gdy wynosi 100, oznacza, że jedna osoba konsumuje cały dochód). Obecnie wynosi 31 i z roku na rok zbliża się do średniej unijnej, która wynosi 30,4. Taka tendencja nie odbiega od zjawisk, które obserwuje się w innych krajach na dorobku. Według Roberta J. Barro, amerykańskiego ekonomisty i kandydata do Nagrody Nobla, duże rozpiętości płac charakterystyczne są przede wszystkim dla krajów szybko rozwijających się, które nie osiągnęły jeszcze tzw. punktu startu do przyspieszonego wzrostu.
Podobne zjawisko dużego wzrostu rozpiętości wynagrodzeń, a potem jego spadku miało miejsce we wszystkich krajach Europy Środkowo-Wschodniej, m.in. w Słowenii, Czechach, na Słowacji i Węgrzech. I choć daleko nam jeszcze do krajów skandynawskich, gdzie współczynnik Giniego wynosi 23 – 27, to jest szansa, że z czasem rozpiętości te będą się zmniejszać.