Najwyższe płace są w Warszawie, najniższe w woj. podlaskim. Najłatwiej o pracę w przemyśle, branży budowlanej, handlowej oraz IT i internecie.
Rynek pracy powoli odżywa po kryzysie: firmy zaczynają inwestować i szukać ludzi do pracy. Ostrożnie jednak szafują pieniędzmi na wynagrodzenia. Z analizy, którą „Dziennik Gazeta Prawna” przeprowadził wspólnie z firmą Sedlak&Sedlak oraz kilkoma agencjami rekrutacyjnymi w Polsce wynika, że płace w tym roku będą rosły niewiele szybciej niż w 2010 roku, czyli w tempie 3 – 4 proc.
Bardziej optymistyczni są ekonomiści. Szacują oni, że wzrost płac wyniesie w tym roku 4 – 5 proc. przy prognozowanej inflacji na poziomie 3 proc.

Handel: z realu do sieci

Szanse na szybki wzrost płac mają głównie wybrani specjaliści i fachowcy z branży przemysłowej, budowlanej, handlowej oraz IT. Czarnym koniem rynku mają być specjaliści ds. socialmedia, czyli ludzie odpowiedzialni za działanie serwisów społecznościowych, infobrokerzy wyszukujący informacje, programiści, administratorzy serwisów internetowych, specjaliści ds. bezpieczeństwa danych, a także eksperci sprzedaży i reklamy w sieci oraz programiści.
Zapotrzebowanie na te zawody rośnie w miarę, jak internet zagarnia coraz większe obszary biznesu.
Przykładem jest handel. Jeszcze kilka lat temu największe sieci budowały kolejne super- i hipermarkety, wynajmowały powierzchnię w centrach handlowych. Dziś budują nowe oraz rozbudowują istniejące e-sklepy, bo ich koszt utrzymania jest 2 – 4 razy niższy niż lokalu handlowego w realu. Robi tak m.in. Ikea, Office Depot, Bomi, Piotr i Paweł, Real, a za kilka miesięcy handel w sieci zaczną rozwijać Tesco i Liroy Merlin.
– Sieci handlowe zatrudniają nie tylko specjalistów od marketingu tradycyjnegi, ale biorą niemal każdego, kto ma doświadczenie w handlu internetowym – mówi Agnieszka Dejneka z firmy rekrutacyjnej OnTime Recruitment. – Nawet obrotnych sprzedawców na Allegro. To oni zostają handlowcami i menedżerami odpowiedzialnymi za organizację e-sprzedaży – dodaje.
Sprawny sprzedawca, który potrafi zbierać i realizować zamówienia przez internet, może liczyć na 5 – 9 tys. zł brutto. Kierownik sklepu internetowego dostaje 12 – 15 tys. zł. Niemal w każdej spółce produkcyjnej czy usługowej obok klasycznych działów marketingowych powstają komórki odpowiedzialne za e-marketing i e-commerce. Podobna sytuacja panuje na rynku reklamy internetowej. Karierę w firmach robią np. fani portali społecznościowych, którzy zostają moderatorami dyskusji albo blogerami. Ich zadaniem jest m.in. zachwalanie oferowanych przez firmy produktów lub usług. Specjalistów ds. social media rekrutują dziś producenci i sprzedawcy samochodów, banki, a także spółki z branży spożywczej, kosmetycznej i RTV/AGD.
– Ich średnie zarobki w ciągu ostatnich miesięcy wzrosły z 1,5 tys. zł do ponad 5 tys. zł – mówi Dejneka. – I to pewnie jeszcze nie koniec wzrostów.



Budowlanka ożywa

To, co dzieje się dzisiaj na rynku pracy związanym z internetem – gdy każdy, kto ma choć pojęcie o branży, może liczyć na niezłą pracę – specjalistom od rekrutacji przypomina sytuację z lat 90. Wtedy wystarczył dyplom wyższej uczelni i znajomość języka angielskiego, by zostać menedżerem.
– Czasami wystarczyło, że ktoś popracował kilka miesięcy na budowie w USA albo w Wielkiej Brytanii, by dla zagranicznych inwestorów, którzy przybywali do Polski i kompletowali zespoły, był dobrym kandydatem na szefa zespołu – mówi Jaga Sokolnicka, właścicielka jednej z pierwszych w Polsce firm doradztwa personalnego Jaga Sokolnicka HR Consulting. – Nie kształciliśmy wówczas ludzi od marketingu, zarządzania finansami firm, dyrektorów finansowych. Karierę robiły anglistki, dwudziestokilkuletnie absolwentki filologii, które z miejsca w zagranicznych firmach zostawały szefami od HR.
Zagraniczne firmy płaciły bajońskie pieniądze. Można było zarobić 60 tys. dolarów rocznie, co dla większości Polaków, którzy żyli za równowartość kilkudziesięciu dolarów miesięcznie, było kwotą niewyobrażalną.
Jedne z najwyższych wynagrodzeń oferowały wtedy spółki z branży farmaceutycznej i finansowej.
Polskie banki przejmowane były przez nowych, zagranicznych inwestorów, powstawały fundusze inwestycyjne, towarzystwa emerytalne i ubezpieczeniowe oraz firmy leasingowe. Karierę od pracownika oddziału do członka zarządu można było zrobić w ciągu kilku lat. Dzięki temu Polska cieszyła się jedną z najmłodszych kadr menedżerskich w Europie. 35-, 40-latek na stanowisku prezesa, główny ekonomista przed trzydziestką, dwudziestoparoletni doradca inwestycyjny to była u nas norma, a nie wyjątek. Lawinowo rosły też płace w instytucjach finansowych, bo zagraniczni inwestorzy zrównywali zarobki polskich menedżerów z zarobkami na podobnych stanowiskach w ich grupach kapitałowych.
Standardem była miesięczna pensja w wysokości 20 – 25 tys. zł dla menedżerów średniego szczebla, do 50 – 80 tys. zł dla wyższego i ponad 100 tys. zł dla członków zarządu.
– Dziś pracodawcy, którzy szukają menedżerów, oferują niższe wynagrodzenia – mówi Dejneka. – Gdy ktoś chce np. 40 – 50 tys. zł, to nawet jeśli ma bardzo dobre CV, przegrywa konkurencję z kandydatem, który jest gotów pracować za mniej.
Popyt na menedżerów zdecydowanie spadł dwa lata temu. To właśnie wtedy firmy, tnąc koszty, zwalniały tych najlepiej zarabiających, zastępując ich mniej kosztownymi, ale o podobnych kompetencjach. Na rynku finansowym pojawiło się kilkunastu byłych prezesów i członków zarządu, którzy do tej pory nie mogą znaleźć pracy na podobnych stanowiskach. Wielu z nich decyduje się na pracę w znacznie mniejszych firmach i za dużo niższe wynagrodzenia.
– Zdecydowanie dużo rzadziej niż kilka lat temu spotykamy się z postawą roszczeniową aplikujących o pracę – mówi Dejneka. – Kandydaci na kluczowe stanowiska w firmach chcą dziś 30 – 35 tys. zł, czyli średnio o 15 – 20 tys. mniej niż przed kryzysem. Wychodzą z założenia, że dopiero jak się przyczynią do rozwoju spółki, to upomną się o podwyżkę.
Reguła ta nie obowiązuje w branży budowlanej. Ożywienie na rynku mieszkaniowym, a także rozpoczęcie wielu inwestycji infrastrukturalnych (drogi, stadiony, dworce na Euro 2012) sprawia, że rośnie popyt na fachowców. Średnia to 4,5 – 6 tys. zł, ale niektórzy inżynierowie (np. kierownicy dużych budów, konstruktorzy czy architekci) zarabiają po 15 – 20 tys. zł. Zarobki w branży zależą też od regionu.

Podwyżki dla menedżerów

Najwyższe płace na wszystkich szczeblach występują w Warszawie, najniższe zaś w województwie podlaskim: np. średnie wynagrodzenie specjalisty na stanowisku kierowniczym w mazowieckim to 6,9 tys. zł, natomiast w podlaskim – 4,1 tys. zł.
Eksperci spodziewają się dalszych podwyżek płac dla menedżerów i specjalistów z branży produkcyjnej. Już w ubiegłym roku zanotowali oni największy wzrost zarobków: pensje inżynierów odpowiedzialnych za wdrożenia nowych produktów czy technologii zwiększyły się o 19 proc. Na drugim miejscu (17 proc. podwyżki) uplasowali się elektronicy, zaś na trzecim (o 15 proc. więcej) – specjaliści od ochrony środowiska. Podobnie jak w przypadku branży budowlanej płace pracowników produkcyjnych zależą od firmy oraz od lokalizacji.
Największe wynagrodzenia inżynierowie mają w województwie pomorskim (średnia 6 tys. zł), zaś najniższe w zachodniopomorskim (4,2 tys. zł).
Różnice utrzymują się też w płacach pracowników szeregowych: w woj. mazowieckim robotnik zarabia średnio 2,7 tys. zł, natomiast w warmińsko-mazurskim tylko 1,9 tys. zł.
To sprawia, że spółki w dalszym ciągu przenoszą produkcję z droższych do tańszych regionów – mówi Kazimierz Sedlak.
Niestety, na wzrost zarobków nie mają co liczyć przedstawiciele sfery budżetowej. Wyjątkiem są tylko nauczyciele, którzy do września tego roku mają dostać 7 proc. podwyżki. Nauka i oświata, zgodnie z wyliczeń ekspertów, należą dziś do najgorzej opłacanych branż. Ale i tu, podobnie jak w innych sektorach gospodarki, najlepsi zarabiają nawet dwa razy więcej niż wynosi średnia.
Różnice w wynagrodzeniu / DGP
Najbardziej topowe zawody minionych dekad / DGP