Jedna tablica multimedialna na trzy placówki i dziesięciu uczniów na jeden komputer – tak wygląda polska nowoczesna szkoła.
Brytyjczycy sprawdzili, ile z tego, co jest w programach, uczeń zdobywa na lekcjach. Okazało się, że tylko 50 proc. Resztę łapie między innymi w internecie. W Polsce zapewne jest podobnie. Jeżeli jednak nie ma sieci w domu, to nie ma co liczyć na to, że te 50 proc. z internetu złapie w szkole. Bo choć informatyzacja życia zmieniła sposób zdobywania wiedzy, a nawet zmieniła to, co uznajemy za wiedzę, to rzadko która polska szkoła jest na to przygotowana.
To, co kilka lat temu było nie do pomyślenia: wypracowania wydrukowane zamiast napisane odręcznie („przecież program może poprawić błędy ortograficzne„), kalkulatory na egzaminach z matematyki („uczeń musi umieć samodzielnie wyliczyć procenty”) czy laptopy podczas lekcji („zamiast słuchać nauczyciela, będzie grał w jakąś grę”), dziś jest normą.
– Nauczyciel w coraz mniejszym stopniu jest źródłem wiedzy. Dziś może on powiedzieć, jakich informacji szukać i gdzie. Jeszcze kilka lat temu wydawało się nie do przyjęcia, żeby uczeń na egzaminie miał przed sobą książki, dziś – dlaczego nie. Jeśli nie wie, jak szukać wiedzy, to posiadanie książki mu nie pomoże – opowiada Piotr Żelakiewicz, dyrektor ds. rozwoju rynku iSource, dystrybutora sprzętu Apple na Polskę.
I właśnie dlatego w Finlandii czy Niemczech bezprzewodowy, szybki i oczywiście bezpłatny internet na terenie całej szkoły, nieważne, czy to podstawówka, czy szkoła średnia, jest uważany za równie niezbędny jak ciepła woda. Po prostu dostęp do sieci jest prawem ucznia i basta. Podobna filozofia zaczyna przyświecać wszystkim systemom edukacji w Europie.
Polska szkoła jednak wciąż drastycznie odbiega od takiego ideału. – Oczywiście problemem są pieniądze, których jest za mało, by zakupić najnowocześniejsze wyposażenie. Ale nie mniejszy problem to także brak świadomości, jak bardzo te nowe technologie w procesie edukacji są dziś niezbędne – tłumaczy Michał Jaworski, wiceprezes ds. rozwoju społeczeństwa informacyjnego w Polskiej Izbie Informatyki i Telekomunikacji.

10 uczniów do komputera

Kiedy pod koniec lat 80. w kinach leciał „Pan Kleks w kosmosie”, wszystkie dzieciaki w Polsce marzyły o nauce w takiej szkole jak ta pokazana w filmie. Fantastyczna szkoła przyszłości im. Stanisława Lema mieściła się w warszawskim wieżowcu zwanym Oxford Tower. Uczniowie zamiast na piechotę przylatywali do niej za pomocą tornistrośmigłowców, w klasach zamiast nudnych tablic i kredy na każdym biurku stał komputer, a prace domowe przynoszone były na dyskietkach.
To, co trzydzieści lat temu wydawało się science fiction, dziś jest rzeczywistością w szkołach, może z wyjątkiem plecaków ze śmigłem. No i nie w Polsce. Bo u nas nawet zwykłe komputery w szkołach pozostają w dużej części ogromnym luksusem. Ale, co warto odnotować, są też chlubne wyjątki.
Wystarczy raz dotknąć, by powiększyć obrazek, dwa razy, by potwierdzić wynik, przesunięcie placem z prawej do lewej otwiera następną stronę. Multimedialne tablice stworzone do nauki na pierwszy rzut oka mogą wyglądać jak gadżeciarska wersja starej tablicy. – Na początku myślałam, że to tylko kolejny bajer, na który namówiono szkołę, by producent zarobił. Jednak wystarczyła jedna lekcja, bym całkiem zmieniła zdanie – opowiada Małgorzata Wiśniewska, nauczycielka biologii z podstawówki w Zielonej Górze. – Od kiedy używamy tej tablicy, dzieciaki po prostu zakochały się w lekcjach. Nie ma chorych uczniów, nie ma też nieśmiałych, które bałyby się wezwania pod tablicę. Ona nie tylko rozbudza wyobraźnię, ale po prostu zachęca do nauki – przekonuje nauczycielka.
Uczniowie Wiśniewskiej to szczęściarze, mimo że liczba takich multimedialnych tablic rośnie. W 2008 roku było ich ok. 2 tys., rok później już ponad 5,3 tys. Tyle że to kropla w morzu potrzeb, bo w Polsce jest blisko 32 tys. szkół.



Jeszcze gorzej jest z innymi stworzonymi dla szkół pomocami: rzutnikami, które mogą zastąpić dezaktualizujące się mapy, mikroskopami połączonymi z kamerami, interaktywnymi projektorami z mikrofonami dla nauczyciela. Co najwyżej po jednym na kilkuset uczniów, tak że większość nawet nie wie, że w ich szkole są takie cudeńka.
Nie lepiej jest zresztą z samymi komputerami. Nawet i ich jest jak na lekarstwo. Według danych GUS dotyczących roku szkolnego 2008/2009 w Polsce w kolejce do jednego komputera czeka 10 uczniów. Średnio w UE na jeden komputer przypada pięciu uczniów. Gorsze wyniki niż u nas są tylko w Bułgarii, na Litwie, w Rumunii, na Łotwie i w Portugalii.
W warszawskim liceum im. Jana III Sobieskiego jest 85 komputerów na blisko pięciuset uczniów. – Wydawać by się mogło, że to całkiem sporo, ale tak naprawdę ta liczba niewiele mówi o stanie informatyzacji szkoły – mówi Wojciech Domalewski, nauczyciel informatyki i szef stowarzyszenia Komputer w Szkole. – Internet obsługujący wszystkie komputery ma taką samą przepustowość jak moja domowa sieć, którą mam do obsługi tylko jednego komputera. Ciężko taki stan nazwać informatyzacją – dodaje Domalewski.

Nierozpakowane komputery

Jeszcze dziesięć lat temu, gdy prezydent Aleksander Kwaśniewski przy blaskach fleszy otwierał kolejne pracownie komputerowe w ramach wielkiej akcji „Pracownia internetowa w każdej szkole”, wydawało się, że taki prosty gest: zakup kilkunastu komputerów do każdej placówki, wystarczy. Szybko jednak się okazało, że to o wiele za mało. Nie wzięto pod uwagę tego, że w niektórych szkołach oprócz sprzętu może brakować odpowiedniej infrastruktury.
Zdarzało się nawet, że dyrektorzy nie chcieli sprzętu, bo nie mieli pieniędzy na budowę sieci LAN bądź rozbudowę sieci energetycznej. – Są szkoły, w których do dziś leżą w kartonach nierozpakowane komputery – opowiada Jaworski. – Choć trzeba przyznać, że dzięki tamtemu programowi powstały pracownie, które spełniły bardzo ważną rolę, bo w szkołach pojawiły się nowoczesne technologie. Dziś to stanowczo za mało, bo co z tego, że w szkołach są sale z dziesięcioma pecetami sprzed dekady, z których dzieciaki mogą korzystać tylko raz lub dwa razy w tygodniu podczas lekcji informatyki – dodaje Jaworski i opowiada o dyrektorach, którzy nie mogą w samorządach wywalczyć pieniędzy na nowy sprzęt w miejsce tego sprzed kilku lat. – Urzędnicy odpowiadają im: przecież te komputery jeszcze działają. Po co wam nowe? Zupełnie nie rozumieją, że technika tak idzie do przodu, że dziś to są już niemalże zabytki – dodaje ekspert.
A do tego te zabytki, jak się okazuje, w znacznej części nawet nie są podłączone do sieci. Według GUS w liceach tylko trochę ponad jedna czwarta komputerów ma taki dostęp. – I jak tu mówić o szkole przyszłości? – zastanawia się Jaworski. – To nijak ma się do tego, jak wygląda współczesne życie. Szkoła nie nadąża za tym, co się dzieje. A przecież młody człowiek kończący dziś edukację powinien umieć wykonać przelew przez internet, zrobić zakupy w sieci, wysłać e-PIT – dodaje ekspert.
Za tym światem, jak się okazuje, nie nadążają też kolejne rządowe programy. „Komputer dla ucznia” ogłoszony w 2007 roku zakładał, że do 2010 roku każdy gimnazjalista otrzymałby laptopa, który miałby służyć do nauki. Po skończeniu szkoły uczeń mógłby zatrzymać sprzęt. Realizacja programu ruszyła pełną parą już w 2008 roku. Przeszkolono prawie 30 tys. pedagogów i wydano blisko 16 mln zł. Rok temu rząd ogłosił koniec projektu. Powód: jest kryzys i naszej gospodarki nie stać na takie wydatki z budżetu państwa.
Od roku obiecywane jest także uchwalenie „Planu działań dotyczącego nauczania dzieci i młodzieży oraz funkcjonowania szkoły w społeczeństwie informacyjnym. Nowe technologie w edukacji”, który miałby określić zmiany, jakie trzeba dokonać do 2013 roku. Nadal go nie ma.