Na własne życzenie rząd zafundował sobie zamieszanie z becikowym. Jeszcze zanim wprowadzono wymóg posiadania zaświadczenia od lekarza, minister zdrowia wiedziała, że wiele kobiet będzie mieć problemy z uzyskaniem tego dokumentu. A co za tym idzie – z otrzymaniem po urodzeniu dziecka tysiąca złotych.
Oczywiście zamysł był szczytny: u podwalin ustawy leżała słuszna troska o zdrowie ciężarnych i ich potomstwa. Ale grzech Platformy jest znacznie starszy niż rodowód pomysłu z zaświadczeniem. Mało kto pamięta, że becikowe wypłacane na każde dziecko, bez względu na dochody rodziny, to również zasługa partii Donalda Tuska.
Ręka w rękę z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem wielu członków obecnego rządu uznało, że polityczna akcja zaszkodzenia mniejszościowemu rządowi Kazimierza Marcinkiewicza jest ważniejsza niż opinia ekspertów krytykujących becikowe jako akt polityki pseudoprorodzinnej. Dzisiaj rządowi Tuska ta decyzja odbija się podwójną czkawką. Z jednej strony stracił on punkty na pomyśle z zaświadczeniami, z którego teraz wycofuje się rakiem. A z drugiej – ma co roku kilkaset milionów złotych mniej w budżecie. Naprawdę można byłoby je wydać racjonalnie. Także na dzieci, ale nie na becikowe.