Polskie związki zawodowe muszą przejść swoją aferę Rywina, by wyjść z tego patologicznego stanu, w którym dziś się znajdują, i rozpocząć nową, zgodną ze społecznymi potrzebami działalność.
Nie do utrzymania jest obecny stan rzeczy – gdy związki są aktywne jedynie w państwowych spółkach i szybko degenerują się w prywatne folwarki garstki działaczy.
Historie opisane przez DGP – bardzo wysokie pensje działaczy z KGHM czy bezpłatne liczniki prądu dla związkowców z Enei – są bezwzględnie oburzające. Na dłoni widzimy coś, co nie jest szczególnie odległe od korupcji – w sensie takim, że zarządy spółek w ten sposób kupują sobie spokój. Problem jest głębszy, bo przywileje w KGHM i Enei są stosunkowo łatwe do ukrócenia. Pozostaje jednak pytanie o systemową rolę związków zawodowych.
Polski problem bowiem polega na tym, że związki zawodowe są obecne tam, gdzie ich najmniej potrzeba. A nie ma ich tam, gdzie by się przydały. Działają prawie wyłącznie w wielkich państwowych spółkach, gdzie problem łamania praw pracowniczych jest stosunkowo marginalny.

Zarząd to zarząd?

Wielkich centrali związkowych nie było za to w supermarketach. Tam rzeczywiście wyzyskiwani pracownicy sami musieli tworzyć własne reprezentacje. Na dodatek centrale nie są zbytnio skoncentrowane na problemach pracowniczych.
Były odpowiadający za górnictwo wiceminister gospodarki Paweł Poncyliusz opowiadał, że wiele razy przyjmował delegacje związkowców. Jednak ani razu związkowcy nie przychodzili do niego z postulatami dotyczącymi poprawy bytu górników. Ich żądania dotyczyły wyłącznie spraw personalnych – powołania lub odwołania któregoś z dyrektorów kopalni bądź prezesów spółek. Wniosek jest jeden: związkowy establishment sam siebie widział jako część zarządu spółki, a nie reprezentację załogi.
I to jest clou problemu. Życie w polskich centralach związkowych potoczyło się jak w „Folwarku zwierzęcym”, gdzie część stworzeń postanowiła się upodobnić do znienawidzonego farmera Jonesa. Aby być sprawiedliwym – sytuacja jest wygodna dla obu stron. Prezesi państwowych spółek szybko potrafią ułożyć sobie życie ze związkową wierchuszką. Stąd pensje w KGHM i darmowe liczniki w Enei. W końcu nie płacą z własnej kieszeni, stąd lekką ręką dają takie profity. Nawiasem mówiąc, od kilku kadencji w Sejmie zasiada pewien poseł SLD, działacz jednej ze spółek węglowych, którego związkowa pensja jest tak wysoka, że sam zrezygnował z poselskiej diety.



Nepotyzm i zabobony

Inny parlamentarzysta-związkowiec jest prezesem klubu sportowego, którego lista sponsorów składa się niemal wyłącznie z państwowych spółek. Symbioza polega też na dziedziczeniu stanowisk w tychże firmach, zatrudnianiu dzieci, szwagrów itd. Największą ofiarą tego systemu nie są wcale spółki czy Skarb Państwa, ale właśnie pracownicy. Otorbieni przywilejami związkowi liderzy tracą wolę walki o rzeczywiste interesy załóg. Choć ich negatywny wpływ na kondycję państwowych spółek też jest oczywisty. Są zainteresowani jedynie trwaniem, ale tu odpowiedzialność trzeba też rozdzielić na prezesów spółek i część klasy politycznej.Być może rozwiązaniem są zmiany w prawie, np. wyprowadzenie związkowego aparatu poza zakłady pracy, zwiększenie progu reprezentatywności czy zakaz prowadzenia działalności gospodarczej. To jednak będzie wiązało się z ogromnym oporem związków. Niepotrzebnie niektórzy politycy rządzącej obecnie PO pozwalali sobie na antyzwiązkowe tyrady. Związkowcy, ci uczciwi i nieuczciwi, czują się przyparci do muru. Zaufanie po obu stronach jest zerowe.
Potrzebny jest też społeczny nacisk, ale inny od tego, który mamy do tej pory. Przeważająca część elit – przykładając kategorie estetyczne do polityki i spraw społecznych – ochoczo oznajmia, jak bardzo brzydzi się związkami. Niektórzy twierdzą nawet, że nie są one potrzebne w warunkach nowoczesnej gospodarki wolnorynkowej. Ten popularny zabobon – bo tego inaczej nie da się określić – też nie pomaga zmianom.

Piękna panna zmarła

Pewnie niektórzy pamiętają film o Jimmym Hoffie, liderze amerykańskiego związku transportowców. Cała czołówka tego związku – razem z bossem – byli to łapówkarze i szantażyści. Siedzieli w więzieniu, Hoffa zaginął, prawdopodobnie zamordowany za mafijne rozliczenia. Ponoć jego zwłoki zostały zabetonowane pod płytą jednego ze stadionów.
To historia skrajnie patologiczna i nieestetyczna. Jednak nikt w Stanach nie myślał, by likwidować związki lub ograniczać ich uprawnienia. Pomyślano za to, jak wyplenić patologiczne zachowania na związkowych szczytach i jak sprawić, by ludzie pokroju Hoffy więcej nimi nie kierowali.
Pogódźmy się wreszcie z tym, że nigdy nie będzie już pięknej panny „S”. Nie ona nam potrzebna, ale nieskorumpowana, rozsądna, a zarazem odważna reprezentacja pracowników.