Limitowanie świadczeń zdrowotnych jest jak klęska żywiołowa, której nikt z zarządzających ochroną zdrowia nie może opanować. Dla oczekujących w kolejce może to oznaczać śmierć.
Wśród wielu problemów związanych ze służbą zdrowia jest jeden stanowiący jakby tabu. Nikt nie chce o nim dyskutować. Nikt nie zastanawia się, jak go rozwiązać.
Tym problemem jest limitowanie świadczeń zdrowotnych, czyli ich administracyjna reglamentacja. Rozumowanie zwolenników limitowania jest logiczne: skoro ilość pieniędzy (publicznych) przeznaczonych na świadczenia zdrowotne jest ograniczona, to i liczba tych świadczeń musi być limitowana. W warunkach rynkowych funkcję regulatora popytu spełniają ceny i indywidualne decyzje poszczególnych nabywców określonych towarów lub usług. W przypadku świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych nabywcy świadczeń nie płacą za nie sami. Płaci NFZ - dysponent środków publicznych. Nie ma zatem bodźców finansowych, które w sposób naturalny ograniczyłyby popyt na świadczenia zdrowotne. Skoro ich nie ma, a trzeba ograniczyć popyt, musi być administracyjne limitowanie świadczeń - argumentują ich zwolennicy.
Ta żelazna - wydawałoby się - logika ma jednak poważną wadę. Przyjmuje bowiem za pewnik niepodlegający dyskusji, że opieka zdrowotna musi być bezpłatna, czyli finansowana wyłącznie ze środków publicznych. Uznaje zatem, że bezpłatność świadczeń zdrowotnych jest ważniejsza niż ich nielimitowanie.
Tymczasem dla osoby, która zachoruje, limitowanie świadczeń zdrowotnych oznacza kolejkę do leczenia. To prawda, że w wielu przypadkach nic złego się nie stanie, gdy ktoś poczeka dwa miesiące na poradę lekarską lub pół roku na operację. Tak jest w przypadku wizyt hipochondryków czy mało istotnych badań. Ale jeżeli chory na raka czeka na ważny zabieg radioterapii, może to oznaczać dla niego nawet śmierć.
Jeżeli zatem limitowanie świadczeń zdrowotnych oznacza ryzyko śmierci nawet niewielu pacjentów, to trzeba je znieść. Można to zrobić, ale tylko wtedy, gdy zrezygnuje się z dogmatu o bezpłatności służby zdrowia i wprowadzi - oprócz środków publicznych - dopłaty do leczenia ze środków prywatnych.
Trudno obecnie powiedzieć, jak duże musiałyby być te dopłaty. Aby to ustalić, należałoby wprowadzić następującą zasadę: ze środków publicznych refundowane byłyby w 100 proc. wszystkie te świadczenia, które są najważniejsze (oczywiście bez ich limitowania). Pozostałe świadczenia byłyby refundowane w takim zakresie, w jakim wystarczyłoby pieniędzy publicznych, a brakujące kwoty dopłacaliby pacjenci z własnej kieszeni. Dzięki temu również te świadczenia nie byłyby limitowane. Pacjenci, którzy nie chcieliby dopłacać do świadczeń, mogliby wykupić dodatkowe dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne. Natomiast biednym, których nie byłoby na to stać, należałoby pomóc. Jest wiele sposobów, aby to zrobić: od wprowadzenia odpowiedniego systemu podatkowego, poprzez zwolnienie z dopłat, po pomoc socjalną i charytatywną.
Czy Polacy zaakceptowaliby takie dopłaty? W listopadzie 2005 r. sopocka Pracownia Badań Społecznych przeprowadziła sondaż dotyczący limitowania leczenia przeciwnowotworowego. Tylko 2 proc. respondentów uznało, że trzeba się z tym pogodzić. 88 proc. opowiedziało się za wprowadzeniem dopłat do leczenia (takich czy innych), byleby tylko leczenie chorych na raka nie było limitowane (10 proc. nie miało zdania w tej sprawie).
Jeśli zatem polityków nie stać na to, aby zrezygnować z limitowania świadczeń zdrowotnych w ogóle, to niech chociaż wyznaczą te najważniejsze świadczenia, które będą zawsze dostępne bez kolejki. Ta decyzja może uratować życie kilku, a może nawet kilkudziesięciu tysiącom Polaków rocznie.