W środowisku akademickim toczy się spór o kształt polskiej nauki. Najnowsza jego odsłona, koncentrująca się wokół Konstytucji dla nauki, czyli rządowego projektu ustawy reformującej funkcjonowanie uczelni, przeniosła debatę na nowy poziom.

Po pierwsze, głos zabrali studenci, czyli grupa uczestników wspólnoty akademickiej, która zazwyczaj jest przy takich okazjach pomijana, ale też postrzegana jako bierna i niezorganizowana. Po drugie, pojawiły się wobec ustawy niezwykle krytyczne głosy płynące z obozu rządzącego. W pewnym momencie sprzeciw połączył – rzecz, wydawałoby się, nie do pomyślenia – tak skrajnych aktorów, jak Obywatele RP i pisowscy radykałowie w rodzaju Krystyny Pawłowicz.
Mówi się, że kiedy wszyscy cię atakują, jest to najlepszy dowód, że masz rację. Byłbym daleki od zastosowania tej maksymy w kontekście projektu ustawy. Nie ulega jednak wątpliwości, że propozycje Konstytucji dla nauki dotykają, a przynajmniej próbują dotknąć, obszarów fundamentalnych dla polskiej Akademii. Kluczowym problemem jest jednak to, czy środowiskowe porozumienie, ujawniające się np. w kwestii autonomii – o której naruszanie, a wręcz niszczenie, płyną oskarżenia z wielu stron – dotyczy rzeczywiście sfery wartości, czy też może raczej pewnych interesów grupowych, a właściwie korporacyjnych. Krótko mówiąc, czy nie jest tak, że akademicy po prostu nie mają ochoty, żeby ktokolwiek z zewnątrz wsadzał nos w ich sprawy.
Nie mniej interesujące pytanie brzmi, dlaczego o pewnych sprawach mówią wszyscy, a o innych nie chce mówić nikt. Wydawałoby się oczywiste, że o jakości systemu akademickiego stanowią w pierwszym rzędzie ludzie, którzy go tworzą. Dlatego należy zadbać, aby zatrudnianie nowych pracowników naukowych odbywało się w sposób możliwie obiektywny, transparentny i uczciwy. Tak, by badacze rekrutowali się spośród najlepszych kandydatów. Wymaga tego zarówno elementarna logika, jak i zasada społecznej odpowiedzialności Akademii, która przecież finansowana jest z pieniędzy podatników i ma obowiązek służyć społeczeństwu, a nie jedynie trwać jako symbol duchowej tradycji – czy też świecki obiekt kultu.
Tymczasem rzeczywistość konkursów na zatrudnienie w polskiej nauce ma postać patologiczną. Jakiś czas temu Fundusz Pomocy Studentom przygotował obszerny raport, systematycznie omawiający praktyki związane z zatrudnianiem nowych pracowników akademickich. Autorzy zebrali informacje na temat niemal 600 postępowań konkursowych przeprowadzonych w kilkudziesięciu jednostkach. Poza ogłoszeniami o konkursach i protokołami komisji rekrutacyjnych uzyskali dane o afiliacjach kandydatów i ich powiązaniach rodzinnych, a także zrobili ankietę wśród kierowników jednostek. Każda z instytucji biorących udział w badaniu otrzymała analizę wskazującą nieprawidłowości oraz propozycje zmian.
Niestety publikacja raportu przeszła niemal bez echa, choć jego wymowa jest alarmująca. Pomijam już kurioza, jak konkurs na pewnym wydziale filozofii z wymogiem doświadczenia w prowadzeniu zajęć z life coachingu (całkiem incydentalnie spełnianym przez dokładnie jednego z kandydatów). Można takie groteskowe atrapy konkursów uznać za niereprezentatywne przypadki skrajne. A jednak – stwierdzają autorzy – również dominująca tendencja jest taka, że jeśli wśród ubiegających się o zatrudnienie znajdzie się osoba związana z uczelnią przeprowadzającą rekrutację, to właśnie ona wygrywa. Oznacza to, że chów wsobny wciąż jest podstawową strategią przetrwania i rozwoju polskich uniwersytetów. Kandydaci z zewnątrz, niezależnie od wykształcenia i dorobku, przegrywają już na starcie z tymi, którzy mają odpowiednio mocne powiązania z zatrudniającymi jednostkami.
Obywatele Nauki od lat prowadzą wysiłki na rzecz uregulowania tego tyleż palącego, co zawstydzającego problemu. Jednakże środowisko akademickie konsekwentnie nabiera wody w usta. Mimo wielu apeli kierowanych do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w nowym projekcie ustawy nie ma na ten temat w zasadzie ani słowa. Pojawia się jedynie wymóg przeprowadzenia konkursu na zatrudnienie i uzasadnienia wyniku, jednakże ze względu na brak jakichkolwiek regulacji dotyczących jego postaci, sposobów formułowania wymogów i kryteriów oceny czy też procedur odwoławczych zapis ten niczego nie zmieni.
Niechęć urzędników do zajęcia w tej sprawie stanowiska zaskakuje może mniej niż fakt, że ta sama postawa cechuje krytyków stosunków panujących obecnie na uczelniach. Nie wypowiada się na ten temat niemal dosłownie nikt. Jeszcze bardziej zdumiewa, że postulat ucywilizowania konkursów nie był podnoszony nawet przez protestujących studentów, którzy powinni być tym obszarem żywotnie zainteresowani. I bez wątpienia już za parę lat przekonają się na własnej skórze, co oznacza akceptacja istniejącego stanu rzeczy.
Oczywiście nie muszę dodawać, że to samo dotyczy wspierających ich środowisk, zarówno prawicowych, jak i – co chyba jeszcze bardziej przygnębiające – lewicowych, które z demokratyzacji uniwersytetów uczyniły główne hasło programowe. Trudno więc oprzeć się refleksji, że dla polskiej Akademii problemem, nie mniejszym niż próby zawłaszczenia przez logikę biznesową czy polityczną, jest wszechwładnie w niej panująca, stara jak świat, mentalność cechowa. Obawiam się, że akurat tego żadna reforma nie zmieni.