Na wybór odpowiedniego coacha poświęciłam dużo czasu. Ostateczną decyzję jednak odkładałam, bo nie wierzyłam, że „można wszystko, wystarczy tylko chcieć"
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Pierwszego skreśliłam już na dzień dobry – bicie po twarzy otwartą dłonią osoby stojącej naprzeciwko to zdecydowanie nie dla mnie. Drugiego tuż po tym, jak wyczytałam, że nie przebiera w słowach i często przeklina (jego „Kto ci k...a ukradł marzenia” szybko stało się hitem sieci). Podobnie kolejnych, bo choć proponowali pomoc w rozwoju kompetencji menedżerskich, to swoje wystąpienia porównywali „do czegoś z pogranicza sztuki, teatru, kabaretu i filmu”. Szóstego naprawdę brałam pod uwagę, ale okazało się, że zachęcał do wycia niczym stado wilków. „Auu, auu” – dało się słyszeć podczas National Achievers Congress w 2013 r., imprezy dla coachów z całego świata. Siódmy przedstawiał się jako ekspert od spraw damsko-męskich, a dokładnie seduction coach (trener uwodzenia). Ósmy potrafił rozpoznawać energetyczną aurę, dziewiąty stawiał na hipnotyczny trans. U dziesiątego, jedenastego i dwunastego wyczytałam, że nie mają certyfikatów, tylko świadectwo ukończenia kursu. Albo i nawet tego nie. Wreszcie udało mi się trafić na kogoś po studiach profilowych. O, pierwsza konkretna oferta – pomyślałam. Niestety zachęcał do powtarzania zdań słyszanych w dzieciństwie. Tak jakbym nadal była dzieckiem, czyli sepleniąc. I znowu pudło. Ale w końcu udało mi się znaleźć trzech specjalistów z rzędu, a każdy był certyfikowany, akredytowany i regularnie odbywał superwizje, co też ma znaczenie.
Coach. Trener personalny z wyższej półki. Jeszcze bardziej profesjonalnie wygląda, bo na swoich stronach – to w tym fachu obowiązkowe – zawsze prezentuje się z nienaganną fryzurą, w starannie wyprasowanej koszuli i najmodniejszym krawacie. Z reguły to mężczyźni, kobiet jakby mniej. Jednak niech nikt, kto nie przyjrzał się z bliska ich pracy, nie da się nabrać. Za 150 zł za sesję (to jedna z najtańszych ofert) będą z reguły przekonywać, że „chcieć, to móc” (lub w innych wariantach: „można wszystko, wystarczy tylko chcieć”). I tylko nieliczni będą wiedzieć, o co w coachingu tak naprawdę chodzi.
Święta prowokacja
– To taki produkt, że dużo tego jest – słyszę na infolinii jednej z księgarni.
– Ale szukam analitycznego opracowania.
– „Coaching, czyli restauracja osobowości”, „Życie. Następny poziom”, „Notes: Coaching. Tajemniczy dar kosmitów...”, ale też „Jak popieprzyć, by polepszyć” i „Pociągnij osła za ogon”. Może jednak lepiej będzie, jak sama pani przejrzy naszą stronę.
System pokaże mi potem blisko 430 publikacji. Jedną z nich napisała, razem z trzema innymi osobami, Kaja Kozłowska, wykładowca z Collegium Civitas. – Końcową jej część poświęciliśmy różnorodności w coachingu; piszemy zarówno o zen coachingu, jak i o prowokacji – zachwala „Life coaching w nurcie serca”. Sama jest zwolenniczką tego pierwszego, bo – jak mówi – to podejście, w którym zaprasza się klientów, by zwrócili uwagę na siebie, swoje emocje i doznania płynące przez ciało. W drugiej, jak wyjaśnia, intencją coacha nie jest przydzwonienie komuś pięścią w nos, a jedynie wyrwanie ze strefy komfortu, gdzie wszystko jest bezpieczne i poukładane, ale nadal brak odpowiedzi na nurtujące pytania. – Taką „świętą prowokacją” może być żart lub wyolbrzymiona reakcja. To, jaką metodę pracy wybieramy, zależy od relacji, od tego kim jest klient i w czym coach czuje się mocny – zastrzega. – Ale w każdej niezbędne są szacunek i empatia.
Pytam wśród znajomych, czy ktoś korzystał z coachingu. Okazuje się, że styczność z nim miała co druga osoba, a każdy przynajmniej się o niego otarł, głównie w pracy. Mnie samej przez kilka lat zdarzyło się redagować podręczniki i materiały szkoleniowe dla coachów.
W Polsce historia coachingu zaczyna się na przełomie 1999 i 2000 r. Kiedy w kinach premierę miał „Matrix”, w Warszawie swoje podwoje otwierały dwie pierwsze szkoły: International Coaching Communication i Coach U. Z czasem pojawiły się kolejne – w 2010 r. szacowano, że jest ich 120–130, łącznie z podmiotami, które w swojej ofercie miały kursy i szkolenia. – Ich liczba do tej pory rosła, ale zmianę przyniósł 2017 r. Jest pierwszym, w którym ta tendencja wyhamowuje. Już tak szybko nie zawiązują się grupy uczestników kolejnych kursów. Rynek powoli się wysyca – zauważa Bartosz Berendt, członek prezydium Izby Coachingu (od stycznia 2018 r. będzie jego prezesem).
Namierzyć tych, którzy nic o coachingu nie wiedzą, nie sposób. Co nie znaczy, że ich nie ma – niewielu słyszało np. o coachingu grupowym, na którym spotykają się osoby w podobnej sytuacji. – To może być zarówno coaching dla kobiet (lub całych rodzin) spodziewających się pierwszego dziecka, ale i np. osób zajmujących to samo stanowisko w różnych firmach tzw. HR business partners – Kaja Kozłowska podaje konkretne przykłady (sama organizowała jeden z nich pod hasłem „Czas oczekiwania, czasem tworzenia”). I to właśnie do tych ostatnich grup z reguły skierowana jest bardzo rozbudowana – i nadal stale się rozwijająca – oferta dodatkowa. – SMS-y motywujące, ale też np. e-maile z linkami do artykułów popularnonaukowych czy naukowych, a nawet filmów – one też stają się dopełnieniem spotkań pomiędzy kolejnymi sesjami – wylicza Aleksandra Pogorzelska, psycholog biznesu z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. Ale mogą to być też np. polecenie sięgnięcia po wartościowe książki czy wypełnienia formularza pod hasłem „10 moich mocnych stron”; czytaj: cechy, które będą mnie wspierać w osiągnięciu celu. Zawsze wszystko oparte na założeniu, że klienta nie trzeba naprawiać. Że on sam ma dostęp do wszystkich rozwiązań, a rolą coacha jest jedynie danie przestrzeni, by mógł sięgnąć do tych zasobów.
Jazda obowiązkowa
Podobnych metod pracy nad sobą jest już wiele. Czym więc coaching różni się od innych? Być może tym, że co do zasady odbywać się powinien w relacji jeden na jeden. Rzecz druga: spotkania zwykle obejmują kilka sesji. Standardem jest sześć – dziesięć wizyt, choć zdarzają się i pojedyncze. Trwają od godziny (biznesowe) do półtorej godziny (personalne) – to kwestia szczegółowej umowy z klientem. Najpopularniejszym narzędziem pracy są pytania. Setki, tysiące pytań. Ale nie o ich liczbę chodzi, a o rodzaj i sposób ich zadawania. Bartosz Berendt: – Klient, odpowiadając na nie, za każdym razem ma się dowiadywać czegoś nowego o sobie. To ma go przybliżać do celu, redukować obawy albo np. budować motywację. One nie mają zaspokoić ciekawości coacha, ale zwiększyć samoświadomość i decyzyjność klienta.
Za sukcesem coachingu stoją konkretne i sprawdzone rozwiązania, które do biznesu zaczęły przenikać jeszcze w latach 70. Głównie za sprawą amerykańskiego tenisisty Timothy’ego Gallweya, który napisał „Tenis – wewnętrzna gra”. Książka opisywała w szczegółach, jak trener staje się coachem. Wcześniej odpowiedzialny tylko za przygotowanie techniczne i sprawność fizyczną zawodnika, z czasem – a może przede wszystkim – za jego przygotowanie psychiczne. Bo dobry coach motywuje. Pomaga w realizacji zamierzonych celów. Wyzwala drzemiący potencjał.
Samo słowo „coach” pochodzi od nazwy węgierskiego miasta Kocs. W XVI w. zasłynęło ono z produkcji lekkich powozów konnych, na które w Polsce mówiono kocze, we Francji „coche”, a na Wyspach „coach”. Z czasem termin przeniknął do slangu studentów – w XIX w. „powozami” żacy określali prywatnych nauczycieli, którzy pomagali zaliczać egzaminy w sesji.
Teraz takie argumenty najczęściej trafiają do firm, organizacji i szeroko rozumianego biznesu. Przy czym o ile wcześniej coacha sprowadzono, by motywował pracowników (i to nie działało), o tyle teraz, by pomagał uporać się pracownikom z dylematami. Coraz częściej takie podejście przekonuje też osoby prywatne. Tak bardzo, że coach stał się jazdą obowiązkową dla start-upów i – co może zaskakiwać – rodzin z dziećmi (partnerzy pracują nad sobą, by budować z nimi lepsze relacje). I znowu nic nowego, mógłby ktoś powiedzieć. Doradcy ds. kariery czy rozwoju (także osobistego) lub np. psycholodzy nie od dziś pomagają przy dokonywaniu ocen okresowych pracowników czy negocjacjach między zwaśnionymi małżonkami. Tym razem jednak coaching trafił na jeszcze jeden bardzo podatny grunt i mało jak do tej pory zagospodarowany: modę na zdrowy styl życia. Hitem ostatnich miesięcy jest diet coaching, blisko związany z psychologią zdrowia.
– Mamy świadomość, co jeść, problemem jest to, czego nie robimy. Przecież jak pokazują badania dotyczące otyłości w USA, 90 proc. Amerykanów wie, co to zdrowa dieta i jak się odchudzać, ale tylko 4 proc. to robi – tłumaczy członek prezydium IC. – Bo o ile mówcy szkoleniowi i trenerzy mogą przekazywać wiedzę lub sami możemy ją już mieć, o tyle coach jako jedyny skoncentruje się na tym, by przekuć ją w działanie. Z badań IC wynika, że zastosowanie coachingu indywidualnego po szkoleniu zwiększa wykorzystanie (przekazanej) wiedzy z 20 do 80 proc.
Zawód wydmuszka
– Dlaczego coaching jest dziś tak popularny? – pytam psychologa biznesu Jacka Santorskiego.
– Odpowiedź na to pytanie jest pośrednio zaszyta w wyniku badania przeprowadzanego w USA 10 lat temu. Przy czym oddaje też stan ducha, który mamy dziś w Polsce – odpowiada.
Z analiz wynika, że 75 proc. kontraktów na usługi coachingowe opiewa na rozwój konkretnych kompetencji, takich jak umiejętności sprzedażowe, komunikowania się, zarządzania zespołem, prowadzenia prezentacji. Ale w rzeczywistości tylko kilkanaście procent pozostaje wierne takiemu programowi. – Z reguły to tzw. life coaching czy nawet paraterapeutyczne kontrakty, co wynika przede wszystkim z tego, że dużo jest w nas rozpaczliwej samotności, cierpienia w relacjach z najbliższymi, nierozwiązywalnych napięć z pracy oraz równie duża potrzeba emocjonalnego wsparcia. Jeśli więc tylko nadarza się okazja do spotkania w bezpiecznych warunkach z osobą dedykowaną do towarzyszenia w indywidualnej edukacji, to w sposób naturalny przenosimy swoją uwagę na ten obszar – dodaje.
Innymi słowy: Polacy żyją w dużym tempie, chcą szybkich rozwiązań, a jednocześnie brakuje im poświęcenia uwagi sobie i innym, a także szeroko pojętej akceptacji. Ale nie w rozumieniu bycia poklepanym po ramieniu i usłyszeniu: „Tak, masz rację”, ale uznania: „Tak jest. Jest dokładnie tak, jak mówisz”.
Wizyta u coacha pozwala też – w obliczu krzywdzących stereotypów – zachować godność. Bo jesteśmy gotowi powiedzieć: „Tak, potrzebuję coacha”, ale nie ma w nas już odwagi do mówienia: „Potrzebuję terapeuty”, nie wspominając już o zajęciu sobą w profesjonalnej poradni psychologicznej. Jacek Santorski: – Wstydzimy się swoich lęków, depresji, skłonności do wchodzenia w toksyczne związki, niezdrowego przepracowywania się, bo generalnie mamy w Polsce niski poziom poczucia własnej wartości. Coach pojawia się więc jako rozwiązanie tego problemu, ale też sposób oswajania tematu. To moment pośredni, bo być może już za kilka lat powiemy: „Tak, chodzę na terapię”.
Ale coaching może też odpowiadać na pozytywną stronę ludzkiej natury – potrzebę rozwoju. Przede wszystkim dlatego, że większość firm jest nastawiona na eksploatację czy to talentów, czy wysiłku swoich pracowników, a w niewielkim stopniu zajmuje się ich rozwojem. – A w coachingu jest moment zatrzymania, oddechu i nadzieja na to, że zajmiemy się nie tylko tym, co boli dziś, ale tym, co może być dobre jutro – przekonuje Jacek Santorski. Aleksandra Pogorzelska, także psycholog biznesu: – Często zgłaszamy się też do coacha, by nabyć umiejętności zarządzania czasem, bo nie jesteśmy tego uczeni w szkole. Podobnie jak nie jesteśmy nauczeni wyznaczania sobie celów, selekcji informacji, motywowania siebie i innych czy np. rzeczowej argumentacji.
Tyle że coaching – jak każda metoda trenerska – ma swoje ograniczenia. Głównie takie, że coach nie jest (psycho)terapeutą. Bo o ile ten ostatni potrzebuje siedmiu lat studiów, o tyle coach – siedmiu dni szkolenia. Każdy z nich ma więc inną – jeśli w ogóle – wiedzę o dynamice zaburzeń emocjonalnych, o tym, co się dzieje w relacji i np. jak odróżniać zmęczenie od depresji. I dlatego wielu psychoterapeutom, np. Zofii Milskiej-Wrzosińskiej, która kieruje największym ośrodkiem psychoterapii w Polsce, w ferworze publicystycznym zdarza się mówić o coachingu, że to zawód wydmuszka.
Inni z kolei nazywać będą coacha doradcą zawodowym, jeśli pomaga w rozwoju umiejętności sprzedaży i kompetencji kierowniczych, lub doradcą osobistym, gdy uczy radzić sobie z niepokojem albo np. gniewem, by było tak, że „ja je mam, a nie, że one mają mnie”. A jeszcze inni nie powiedzą inaczej niż mówca motywacyjny lub jedynie youtuber.
Groźne u(nie)zależnienia
– Rynek coachingu rozwijał się na tyle szybko, że świadomość Polaków dotycząca standardów, jakości, profesjonalizacji usług nie do końca za tym nadążyła. Stąd do dziś można odbierać sygnały braku zaufania do coachów, po części wynikające z podszywania się pod nich osób, które z coachingiem miały niewiele wspólnego – tłumaczy to zjawisko Bartosz Berendt. Bo skoro coaching jest tak popularny, to ja też wpiszę go sobie do oferty, to będzie więcej chętnych na moją usługę – taki mechanizm obowiązywał przez lata. Granice się zatarły i w świadomości Polaków ten zaczął być odbierany nie jako usługa efektywna i wartościowa, ale taka, którą wszyscy się zajmują. – Pójdę na dwie godziny, posłucham, jak ktoś krzyczy i mnie pomotywuje ze sceny, i to mnie uleczy – myśli zresztą do dziś część klientów.
Mimo to coaching nadal wydaje się idealną odpowiedzią na potrzeby społeczeństwa, w którym dobrze widziany jest sukces, realizacja celów, dążenie do spełnienia i świadomość tego, jak funkcjonujemy. – Pytanie tylko, po jaki coaching sięgamy i na jakim poziomie profesjonalizmu się on odbywa – podkreśla Aleksandra Pogorzelska. – Bo możemy biegać do coacha ze wszystkim: nawet z decyzją o zakupie rolek czy roweru. Nie tylko ze sprawami zawodowymi czy osobistymi.
A wtedy niesie to ze sobą ryzyko uzależnienia od coacha, analizy każdej pojedynczej decyzji, przed którą stoimy. Berendt uspokaja jednak: – Jedną z kompetencji profesjonalnego coacha jest to, by dbać o samodzielność klienta. Tak, by ten potrafił sobie radzić w podobnych sytuacjach. Nie, że będziemy towarzyszyć mu przy zmianie koła, a jak złapie gumę następnym razem, to znowu do nas przybiegnie. Ma poczuć i uwierzyć, że da sobie radę nawet, jak przyjdzie mu wykonać bardziej skomplikowaną naprawę.